DZIENNIK RAJDU ROWEROWEGO DO TYMBARKU
29.05 - 2.06.2002
Tomek Arasimowicz

Tytułem wstępu: Idea pojechania na rowerach w góry zrodziła się w naszych chorych umysłach... No właśnie... Kiedy? W każdym razie cały świat był przeciw, rodzice twierdzący, że nie wrócimy cali, Druh, zarzekający się, że nie bierze odpowiedzialności, PKP zapychające pociągi ludźmi i nie dostawiające wagonów bagażowych... Ale my? Nas pokonać takimi błahostkami? Nigdy!!! Niech ten dziennik będzie dowodem na to że cuda się zdarzają i każde, nawet najbardziej nierealne marzenia można spełnić... na przekór całemu światu!!!

Skróty i pojęcia:

AB - Anonymous Bikers, czyli anonimowi rowerzyści
MTB - Mountain Bike, czyli rower górski
Druh - czyli hm. Jarosław Pytlak, koordynator wyprawy
Yasioo - czyli Jan Kaseja, uczestnik wyprawy, zapaleniec jazdy na rowerze po wszystkim i w każdą pogodę
Arus - czyli Tomek Arasimowicz, autor tekstu, uczestnik wyprawy, zapaleniec jazdy na rowerze po wszystkim i w każdą pogodę

Dzień pierwszy, środa/ czwartek, 29/30 maja:

Po walce o miejsca w pociągu i bardzo luksusowej jeździe w prawie pustym przedziale (wpływ na to miał fakt że w środku stały dwa rowery, ludzie zaglądali, robili wielkie oczy i zniesmaczeni szli dalej) dojechaliśmy do Chabówki. W Chabówce było śniadanko, na którym AB byli traktowani jako gorsi:))) (np.: Druh - "Hej, ty nie jesteś z mojej grupy!"). Dalej pojechaliśmy pociągiem do Mszany Dolnej. A tam rozdzieliliśmy się z grupą, tzn. my na rowerki a oni do autobusu (ha! Cieniasy!). Dojazd był... ciekawy. Po przejechaniu pierwszych 8 kilometrów podjazdu, w miejscu gdzie zaczynał się ładny zjazd zrobiliśmy sobie postój. Ponieważ lekko padało i asfalt był mokry, stwierdziliśmy że nie będziemy wykonywać testów przyczepności opon na ostrych zakrętach i ustaliliśmy górny limit prędkości na 40 km/h. I oczywiście 15 sekund później jechałem za Yasiem 55 km/h. Ale takie rzeczy zdarzały się jeszcze nie raz. Po dojeździe do Tymbarku musieliśmy poszukać szkoły. Gdy ją w końcu znaleźliśmy i dostaliśmy się do środka, mogliśmy wreszcie ogołocić rowery z niepotrzebnego sprzętu (i bagażu). A potem w góry...

Była to pierwsza z kilku pięknych wycieczek, które przejechaliśmy na tej wyprawie. Otóż Oni (ponieważ grupa AB się alienuje, to mieliśmy podział na Onych, Druidów i Nas AB) poszli w góry szlakiem bodajże zielonym, a my pojechaliśmy tą samą trasą. Z rzeczy ciekawych: Gdzieś na szlaku jechaliśmy sobie drogą, po prawej stroma skarpa w dół, po lewej ściana lasu do góry, aż tu nagle stajemy przy dziwnym znaczku, który mówi, że szlak skręca ostro w prawo. Ale GDZIE jest ta droga? Po chwili Yasioo odnalazł ścieżkę. Gdybyśmy mieli pełne (takie motocyklowe) kaski, zbroje do zjazdu i rowery z przednim skokiem około 20 cm, to trasa była by w sam raz. Ale nie mieliśmy. Dlatego też postanowiliśmy jechać dalej płaską drogą. A droga ta miło opadała w dół, i nawet była wyłożona betonowymi płytami. Już po chwili mknęliśmy w dół trzydziestką z wiatrem (i gałęziami) we włosach. Potem był rozjazd. Na czuja pojechaliśmy w prawo. Potem był rozjazd potrójny - znów na czuja pojechaliśmy środkiem. No więc jedziemy i zastanawiamy się co z tego wyniknie, jednak z górki jest przyjemniej, niż w drugą stronę. I widzimy... szlak wychodzący z leśnej skarpy na drogę i naszą grupę idącą ku nam tym szlakiem. To była po prostu wirtuozeria - oni przeszli jakieś sto metrów, my przejechaliśmy jakiś kilometr. I byliśmy w tym samym miejscu, tyle że dla nas takie zjazdy to czysta przyjemność.
To była na tej wycieczce pierwsza górka. A potem była druga, która była porażką. Po dojechaniu do jej podnóża zaczęliśmy po prostu pchać rowery (za stromo na jazdę), i pchaliśmy je tak praktycznie do szczytu. Co jakiś czas padała jakaś wiącha, gdy np. moje obuwie na rower typu adidasy odmawiało trzymania się podłoża. A Yasioo w butach do SPD które mają podeszwę wyciętą bodajże z litego kawałka plastiku, po prostu co jakiś czas zjeżdżał jak na sankach. Gdy w końcu wepchnęliśmy rowery na szczyt, pełni nadziei na piękny downhill zaczęliśmy z niego zjeżdżać druga stroną. Tyle że zejście miało ten sam kąt co podejście, czyli jechaliśmy na zaciśniętych hamulcach i to po jakichś wystających głazach. Na tym zjeździe zużyłem pewnie jakąś 1/5 klocków hamulcowych. No i sprawa prozaiczna - więcej było jazdy na przednim kole niż na obu. Ale to chyba nikogo nie dziwi no nie? Na dole szlak się po prostu... urywał. Szukając go straciliśmy dużo czasu i moją tylną dętkę. W końcu wypchnęliśmy nasze rowery z krzaków na asfalt. Był to taki fajny asfalt, który spotyka się w górach: droga jest wąska, na jeden samochód, potrafi być bardzo stroma (o tym za chwilę...), prawie nic po niej nie jeździ i nigdy nie ma na niej żadnych pasów ani znaków drogowych. Yasioo poszedł do najbliższego (i jedynego) domu dowiedzieć się gdzie właściwie jesteśmy. Ja w tym czasie zająłem się swoją dętką. Po chwili wrócił Yasioo z ucieszoną miną, do najbliższej miejscowości (bodaj Wilkowisko) mieliśmy z górki. Po wymianie dętki (obaj woziliśmy po jednej zapasowej) i rozpracowaniu pompki Yasia potoczyliśmy się dalej z górki. Toczyliśmy się tak wydajnie że licznik Yasia wskazał liczbę 63 km/h. Hmm... Po dojechaniu do Wilkowiska pojechaliśmy dalej asfaltem do Tymbarku.

Po powrocie był bigosik (bardzo dobry zresztą, wegetarianizm suxx:-)))) a po bigosiku była kąpiel. Oooo tak. Tego trzeba było i nam i naszym rowerom. Zaznaczam, że szkoła w Tymbarku ma bardzo ładną łazienkę z cudownie ciepłą wodą. Po zrzuceniu z siebie zbędnych kilogramów (błota) było Leżenie Bykiem. A po LB była noga, dwa ognie, i chyba nawet piłka ręczna, ale ktoś musi mi to potwierdzić, bo ja w tym czasie bodajże spałem.

Dzień drugi, piątek, 31 maja:

Tego dnia odważyliśmy się na dostosowanie rowerów do wymagań terenu a nie estetyki. Tak więc średnio na rower przypadała jedna pocięta na kawałki, półtora litrowa butelka po wodzie "Wysowianka" i około trzech metrów scotcha, czyli najbardziej ordynarnej brązowej taśmy. Te środki zastępcze miały poprawić skuteczność naszych błotników. Jak się zresztą okazało była to jedna z najtrafniejszych decyzji na tym wyjeździe...
Wyruszyliśmy. Yasioo znalazł w przewodniku rowerowym wycieczkę pt. "Wypad w Beskid Wyspowy". Trasa rozpoczynała się w Limanowej, do której mieliśmy 8 km po gładkiej trasie, chyba krajowej. Zazwyczaj asfalt to jazda spokojna, gładko, raz z górki, raz pod górkę. Nie tym razem... Gdzieś w połowie trasy zaczynał się piękny zjazd do samej Limanowej, jakieś 3,5 km. Generalnie zjazdy asfaltem mają to do siebie, że hamulców się nie używa, bo zaraz potem jest górka i rower i tak zwolni. No więc jedziemy sobie jakąś pięćdziesiątką, gdy nagle ze sznura samochodów na drugim pasie ruchu wyłania się autobus. Ja rozumiem, że rowerzysta to nie pojazd, ale ten koleś to nas normalnie olał i jechał na czołowe. Decyzja była szybka: ewakuujemy się na pobocze. Cóż. Amortyzator po prostu było słychać, 50 - parę na godzinę, oba hamulce zaciśnięte i radosny pęd po żużlowo-żwirowym poboczu. Przymusowy postój miał charakter słownego wyżywania się na kierowcy. Hmm... Gdyby słowa mogły zabić, tamten facet sekundę później przestał by istnieć... Dalsza trasa do Limanowej upłynęła spokojnie. Od Limanowej był standard: pomieszanie dróg asfaltowych, gruntowych, oraz takich które na nazwę "droga" nie zasługują. Raz pod górkę, a raz z górki. Nie daleko za miastem piękny asfaltowy zjazd. Po ujechaniu jakichś 10 km od Limanowej podjeżdżaliśmy pod górkę. Podjazd był naprawdę stromy i było go około półtora kilometra. Na końcu podjazdu, w lesie, było skrzyżowanie. Tamże opijając się "Wysowianką" i zajadając bodaj Marsy odpoczywaliśmy przed dalszą drogą. Tu i ówdzie w górach spotykaliśmy oznaczenia szlaku rowerowego. I to było jedno z tych miejsc. Co więcej, na drogowskazie umieszczony był napis "Mogielnica - 7,5 km". Decyzja była prosta - jedziemy. Było to o tyle ciekawe że hasło "jedziemy" powiedzieliśmy niemal jednocześnie, spontanicznie i od razu. A potem się działo...
Pierwsze 6 km to były ładne drogi, raz z górki, większość pod górkę, i kilka naprawdę fajnych podjazdów gdzie jedzie się na jedynkach i jest to przełożenie w sam raz. A gdy taki podjazd ma 1,5 km - ech... szkoda gadać. Wtedy można odczuć nazwę roweru - górski. Po Warszawie jeździe się na górnej połowie skali przełożeń, i dopiero w górach można wykorzystać pełnię możliwości. Gdzieś w połowie drogi zaczęło się błoto. W pewnym momencie trasa była całkowicie zalana, po prostu bajoro. Yasioo stwierdził najwyraźniej że jest MTBikerem ekstremalnym i pojechał. I chyba nawet przejechał, ja pojechałem na około i nie musiałem wylewać wody z butów:))). Jakieś pół kilometra przed szczytem zaczęły się schody (i skończyły żarty:))); pojęcia "zaczęły się schody" jest bardzo na miejscu, po prostu droga/ ścieżka zamieniła się w 30 centymetrowe skałki. Co ciekawe, na co większych skałkach wymalowany był szlak rowerowy. Polska paranoja rulezzz!:)))) Od tej pory rowerki pchaliśmy/ nieśliśmy/ ciągnęliśmy. Ale warto było, bo zaraz potem po prawej się przerzedziło i zobaczyliśmy jeden z piękniejszych widoków jakie widziałem w życiu. Widoczność ograniczała się do jakichś piętnastu kilometrów, gdzie przed linią mgły było widać domki. -Yasio, co to miejscowość? - To właśnie Tymbark, tam dziś musimy wrócić. Tjaaaaaa.... Domki były naprawdę małe i odległe. Tuż przed szczytem nasz (zielony) szlak miał się złączyć z żółtym dochodzącym z prawej strony. Idziemy sobie na górę i widzimy, że szlak żółty faktycznie się pojawił. Ale skąd? Nie przecięliśmy żadnej drogi. Postanowiliśmy udać się na poszukiwania. Cofając się, odgałęzienie szlaku powinno być po lewej. Ale drogi nie było. Yasioo wszedł w jakieś krzaczory, i po chwili usłyszałem "-O! Tu jest!" Postanowiłem zobaczyć to na własne oczy. I zobaczyłem... Koryto wyschniętego strumienia, tak strome jak nierówne, a nierówne było bardzo:))) Coś w sam raz dla nas:))) Uraczeni perspektywą miłego powrotu udaliśmy się wreszcie na szczyt.
Szczyt Mogielicy to mała leśna polana, zbiegają się tam chyba trzy szlaki PTTK i jeden rowerowy. Jest tam jeszcze spalone (pewnie przez piorun) drzewo z całą masa podpisów, i około dziesięciu miejsc na ognisko, jedno obok drugiego. Nawiasem mówiąc, to jeśli ktoś przejechał CAŁY szlak rowerowy na Mogielnicę od tej strony co my, to jest to albo wyczynowiec, albo samobójca. Czasem nawet dwa w jednym:))) Postój trwał kwadrans. Obaliliśmy tabliczkę czekolady typu Milka z orzechami, dopiliśmy resztki wody, i po wysłaniu przez Yasia SMSów do wszystkich zainteresowanych ruszyliśmy w dalszą drogę. Była to oczywiście ta ciekawsza połowa drogi. W sumie to pedały były używane tylko do podpierania nóg. Żeby zacząć jechać wystarczyło lekko poluzować (bynajmniej nie puścić:))) hamulce. Zjazd był cudowny. Nie. To słowo jest płytkie. Po prostu TRZEBA się tak przejechać, żeby wiedzieć, o co chodzi. Siadasz na rower i toczysz się z górki trzydziechą po górskiej drodze. Błoto, woda, kamyki i patyczki latają w powietrzu. Tylne koło od czasu do czasu zrywa trochę podłoża od ciągłego hamowania. Dopiero w takich sytuacjach odczuwa się posiadanie amortyzatora. Momentami, gdy wieje lekko w plecy, zamiast szumu (od szybkiej jazdy) słychać posykiwanie amora. Na bardziej równych odcinkach drogi, jedzie się ciut szybciej, na większych nierównościach po prostu się lata. I właśnie dlatego kocham rower!
Ostry zjazd korytem strumienia miał jakieś 700 m. Potem wyjechaliśmy z lasu i zobaczyliśmy polanę. Piękna zielona trawa, polna droga i (uwaga!): Słoneczko! Z tego co pamiętam, na tym względnie płaskim odcinku po prostu puściliśmy hamulce. Po zjeżdżaniu po kamieniach polna droga z ubitego piachu to było coś! Już po chwili goniłem Yasia czterdziestką po łące, a potem drodze. Droga weszła w las. Najwyraźniej ściągano nią drewno, bo zakręt jaki zobaczyliśmy w lesie był niezwykle szeroki. Co więcej, płynął nim w czasie deszczu strumień, dzięki czemu miał niezwykły naturalny profil. Zakręt był w prawo, i po jego prawej stronie było obniżenie. Był po prostu idealnie wyprofilowany. Miał jakieś 90 stopni a nawet nie trzeba było zwalniać. To było coś pięknego. Po wyjechaniu z lasu znaleźliśmy się na dużej łące i stwierdziliśmy zagubienie się szlaku.(Ech, potęga słowa! To nie MY się zgubiliśmy, to SZLAK się zgubił:))))) Droga trawersowała zbocze góry, kilkanaście metrów niżej była druga droga. Po zjeździe łąką (przyjemnie acz ślisko) spotkaliśmy na drugiej drodze bacę, który był właścicielem pewnie połowy tej góry. W każdym razie poradził nam, żebyśmy się cofnęli łąką po górkę i potem do lasku, a w lasku przez strumień i tam będzie szlak. Yyyyy![oddech] Opis krótki nie był, cofnęliśmy się, znaleźliśmy strumień. Strumień miał parę metrów szerokości i regularny bród. Należało się tylko rozpędzić i... lekko mokrzy od kolan w dół, znaleźliśmy się po drugiej stronie. A potem był kilometr drogi która była właściwie jednym wielkim błockiem. Gdybyśmy nie mieli błotników, brrr... Potem były dwa kilosy zjazdu z gatunku tych najpiękniejszych: kamienista droga, lekkie nachylenie, trzydziestka na liczniku i pracujący amortyzator. W końcu wyjechaliśmy na asfalt, by po jakichś dwóch kilometrach zjechać z niego na żółty(?) szlak PTTK, który miał nas wyrzucić dosłownie naprzeciw szkoły. Szlak owszem był. Ścieżka była tak mało używana, że dosłownie nie było widać po czym się jedzie, bo przednie koło rozcinało trawy, krzaki i pokrzywy (argh!). Ścieżka była po za tym naprawdę śliczna: dziko, zielono, śpiewające ptaki, a tu i ówdzie słonko przebijające się przez korony drzew. Jechaliśmy sobie szlakiem, aż szlak... zniknął. Przecięliśmy jakiś strumień, w dole zamajaczył asfalt, więc zjechaliśmy na dół. Z mapy umieszczonej na dole wynikało, że jechaliśmy górą dobrą drogą - tyle że szlak "gubił się" w rzeczywistości na odcinku 400 m. Potoczyliśmy się dalej asfaltem (z górki:))), i znaleźliśmy drogę, która teoretycznie ze szlakiem się przecinała. Wjechaliśmy na górę: szlak faktycznie był. Co więcej był tam również szlak rowerowy. Nawiasem mówiąc, szlaki rowerowe nas w ogóle prześladowały, ciągle jakieś przecinaliśmy, czy też jechaliśmy nimi, a nie były oznaczone na żadnych mapach.
I tu dwa ciekawe wydarzenia: Jadąc dalej szlakiem, wyjechaliśmy na zupełnie płaską (nie nachyloną) polną drogę. Pierwsze wydarzenie: Yasioo po raz drugi w dniu dzisiejszym udawał MTBikera ekstremalnego i postanowił sforsować kałużę. Było to o tyle dziwne, że poprzednia ogromna kałuża była w lesie i objechać ją było trudno. Ta natomiast była zalanym fragmentem drogi w środku szczerego pola, a po obu stronach był kilometr(dosłownie) miejsca. Więc Yasioo wziął rozpęd i wjechał. Po chwili zeskoczył z roweru, który w środku bajora zapadł się prawie po piasty. Błoto było doskonale wyrobionym, gliniastym, zielonkawym mułem. Gdy nazajutrz dojechaliśmy do Limanowej Trek Yasia ciągle je miał:))) Drugie wydarzenie, to urwanie się mojego błotnika. Gdy kupowałem go trzy (sic!) dni wcześniej, na opakowaniu było napisane coś w stylu "uniwersalny błotnik MTB". Czy ludzie, którzy to piszą, wiedzą w ogóle co to znaczy? W dzisiejszych czasach na "góralach" jeździ się głównie po mieście, i ten błotnik miał najwyraźniej takie właśnie przeznaczenie. Skoro błotnik MTB to jazda po górach, nie powinien się urywać po 8 godzinach. W każdym razie przykleiliśmy go taśmą klejącą w dość skuteczny sposób. W ogóle taśma klejąca była niezwykle przydatna. Za jej pomocą w rowerze można zrobić niemal wszystko. Yasioo woził ją obok takich rzeczy jak dętka, pompka i narzędzia. Zdaje się, że mieliśmy nawet jakąś formę First Aid’a ale nie jestem tego pewien. W każdym razie, na szczęście na całym wyjeździe nie był potrzebny. Inna rzecz, że po kraksie na asfalcie przy 60 km/h pierwsza pomoc raczej potrzebna nie jest...
Dalszy dojazd do szkoły minął nam spokojnie. Jak zwykle czekał na nas bigosik, i jak zwykle jedliśmy go z błotem na twarzach/ rękach/ nogach. Najedzenie się miało pierwszeństwo przed higieną. Potem było mycie (nas i rowerów), a potem kolejny etap mistrzostw piłkarskich. A ja chyba znowu się przespałem. Wycieczka była z tych męczących. Ale jakże pięknych...

Dzień trzeci: sobota, 1 czerwca, Dzień dziecka:

W szkole z konserwy po Big Fish’u skonstruowałem sobie kątownik, który miał zastąpić ten pęknięty w błotniku. Było to małe arcydzieło pracy twórczej. Jako narzędzi użyłem m.in.: twardej podeszwy buta, klucza francuskiego Yasia, scyzoryka z dratwą, nogi od krzesła na którym siedziałem (do zgniatania) i bodaj krawędzi dwóch stołów. W każdym razie na rzeczonej konserwie przejechałem 8 km do Limanowej. W Limanowej zaatakowaliśmy sklep metalowy. Kątownik nabyty tamże lepiej spełniał swoją funkcję. Lepiej też wyglądał, nie straszył krwistą czerwienią i zniekształconym napisem Big Fish:))) Ponieważ nie całkiem pasował, trzeba było dokupić kilka śrubek, użyć dratwy, skręcić i w drogę. Tego dnia rowery mieliśmy zabezpieczone profesjonalnie: ogromne przedłużki z butelek straszyły swym wyglądem na końcach błotników.
Jeszcze w samej Limanowej zaciągnąłem Yasia na stację benzynową. Ja mam samochodowe wentyle, a pompka Yasia jest niewygodna. Kompresor to co innego:))) Obok kompresora wisiał jeszcze podejrzanie wyglądający pistolet. Okazało się, że jest to woda. Nie był to Karcher, był to cieniutki strumień wody, ale jaką mieliśmy zabawę myjąc rowery! Yasiowi opornie działały pedały zatrzaskowe, przyłożył z jednej strony pistolet i uruchomił. Wszystkimi dziurami w pedałach trysnęło błoto, wypadła ściółka i igły, a potem poleciała czysta woda. Zanim domyliśmy rowery, zapaskudziliśmy większa część miejsca, w którym staliśmy. Ten przyrząd był dla rowerzystów po prostu wymarzony!
Z Limanowej pojechaliśmy zgodnie z trasą opisaną w przewodniku. Na wstępie było kilka kilometrów podjazdu. Potem tradycyjnie: góra - dół - góra - dół. Potem jeszcze ogromny kawał podjazdu. A potem zjazd. A właściwie nie "zjazd", tylko "Zjazd".
Do tej pory (tego dnia) jechaliśmy stale asfaltem, zresztą prawie cała ta wycieczka była asfaltowa. W normalnych warunkach, na normalnych zjazdach jedzie się około 50 km/h. Przy ostrzejszych - pod koniec dochodzi się do 60 km/h. Ten Zjazd 50 km/h miał w połowie. Za połową leciało się już sześćdziesiątką. I gdy Zjazd wydawał się kończyć - asfalt lekko skręcał i ukazywał się kolejny fragment Zjazdu. Była to nowiutka asfaltowa droga. Prędkości naprawdę się nie czuło. I jechało się NAPRAWDĘ szybko. Więcej nie ujawnię:)))
Dalsza droga to naprawdę cudowna wycieczka w naprawdę cudownych nastrojach (ach ten Zjazd:))) Po jakichś 15 km gładkiego słońca i prażącego asfaltu:))) droga zmieniła się w szutrową. Było to interesujące - ostatnio po asfalcie się wspinaliśmy i teraz szutrem było z górki. Hehe. Trzydziestka, pracujący amor i zaciśnięte hamulce. A na co większych nierównościach lataaaamy! Żyć nie umierać! Pod koniec zjazdu szutrem spotykamy rolnika idącego pod górkę z dwiema krowami. Krowy idą po dwóch stronach wąskiej drogi, a my wjeżdżamy pomiędzy nie. Yasioo zahaczył o jedną krowę rączką (roweru oczywiście:)))). Nie wiem sytuacja ta skojarzyła mi się z grami komputerowymi. Kilkaset metrów później wyjazd na asfalt.
Na asfalcie spotykamy człowieka na kolarce, który dostosowuje się do naszej prędkości (choć nie całkiem, uff!, uff!) Gawędzimy z nim przez następne 10 km. Pan ten kiedyś się ścigał, ale teraz jest na emeryturze i cieszy się życiem:). Żegnamy się w następnej miejscowości. Jemy cos słodkiego i jedziemy dalej. Mamy jakieś trzy kilometry asfaltem do odejścia szlaku. Całą dotychczasową trasę od szutru mieliśmy pod górkę. Teraz też przez chwile po górkę. Po chwili spotykamy naszego kolarza - jedzie z górki z pięknym wizgiem powietrza rozcinanego przez szprychy. Machnął nam i zniknął. Kilometr dalej znak. Znak oznaczający początek zjazdu, a właściwie seria znaków wymalowana na ogromnej niebieskiej tablicy. Jest tam "stromy zjazd", "ostre zakręty", "wypadki", "uwaga ślisko" i bodajże ograniczenie do 60 km/h. To jeszcze jeden ciekawy aspekt jazdy po górach na rowerze - w Warszawie rowerzystów dotyczą tak naprawdę tylko ograniczenia do 40 km/h. W górach trzeba patrzeć - 40, 50, 60, 7.. no właśnie:))))
Pozytywnie nastrojeni treścią tablicy potoczyliśmy się z górki. Tablica mówiła prawdę - asfalt był nierówny i mocno trzęsło. Zakrętów nie dane nam było wypróbować - na pierwszym łuku mieliśmy zjazd na szlak PTTK. Tu czuło się braki w wydajności hamulców. Jadę asfaltem, na poboczu widać zjazd w las, więc skręcam na pobocze i hamuję. Zaciskam tył, zaciskam przód, czuje opór całego roweru, i... jadę dalej. Tu kryje się sekret hamulców tarczowych: one mają większą WYDAJNOŚĆ. Nie chodzi o to, że błyskawicznie zatrzymują koło i hamować można jednym paluszkiem. Chodzi o to że jak się jedzie 55 km/h i zaczyna się hamować, to staje się szybciej niż na V-brake’ach. (I być może dzięki temu PRZED przeszkodą a nie NA niej:))) Inny wniosek z tego, że w takim razie w mieście są niepotrzebne…(a są dobrze widoczne i łatwiej wtedy utracić rower...)
Szlak PTTK okazał się być jednym z tych pięknych górskich asfaltów: gładki, wąski i przede wszystkim: z górki. Zjechaliśmy całkiem ładny kawałek, potem trochę podjazdu, trochę pięknych panoram i... szlak zniknął. Pytamy miejscowych: szlak owszem jest, wystarczy przyjrzeć się drzewom bliżej. Faktycznie. Szlak był. To znaczy, na niektórych drzewach kora była odbarwiona w charakterystyczne trzy pasy. Pasy te były kolejnymi odcieniami zieleni kory. Ponieważ środkowy z trzech pasów był ciemniejszy - oznaczało to szlak. Cóż - Polska...
Na naszej drodze stanęła góra. Zbocza miała okazałe - po polsku to będzie, że pod górę pchaliśmy rowery. Na szczycie wybiła godzina 18:00 i poszedł SMS do Julii(?) o treści (mniej więcej): "Żyjemy ale się spóźnimy." Po za tym na szczycie wypłoszyliśmy sarnę i dwa zające. To był piękny, dziki kawałek lasu. Na szczycie musieliśmy poszukać ścieżki (Yasioo z krzaków - Mam ją!). A potem był tylko zjazd aż do samej Limanowej. Pierwsza połowa drogi to kamienisty downhill trzydziestką, z burzą, która grzmiała nam nad karkiem. Druga połowa drogi to asfalt do Limanowej (ciągle z górki), na którym już całkiem zdrowo lało. A myśmy myśleli, że błotniki się już tego dnia nie przydadzą.:))))) W Limanowej na stacji benzynowej postój i jedzenie czekolady. Padł pomysł, żeby jeszcze raz umyć rowerki, ale ponieważ ostatnio jechaliśmy po deszczu, to całe błoto po prostu się zmyło. Do Tymbarku dotarliśmy o 19 z hakiem.
Bigos się skończył. Z okazji dnia dziecka było ciasto sprezentowane przez Druha. Potem andrut przełożony nutellą. A na obiado-kolację kanapki i Yum - Yumy. A potem znów noga, a dla mnie miękki materac (w ogóle przespałem połowę wydarzeń).

Dzień czwarty: niedziela, 2 czerwca

Tego dnia zbudzono nas wcześnie (zważywszy na to że spać szliśmy o trzeciej). O 9.30 ruszyliśmy w drogę. Mieliśmy do przejechania 40 km do Chabówki. Tam o 11.23 miał być pociąg do Krakowa. Droga była męcząca. Siąpił deszcz i w taką pogodę nie jeździe się na rowerze. Było zimno. Pierwszy punkt na trasie Mszana Dolna PKP. A nuż jest stamtąd jakiś pociąg do Krakowa? Nie było. Sklep. Dwa Snickersy. Jeden na miejscu, jeden na później. Na całym wyjeździe mieliśmy opatentowany sposób jedzenia batonów: jemy jednego na spółę. Dzięki temu można później zjeść na spółkę drugiego, a lepiej jeść częściej i po trochu. Dojazd do Mszany zajął godzinę. Do Chabówki jeszcze drugie tyle i niecała godzina czasu. Jedziemy!
W Rabce, mieliśmy dojechać drogą lokalną wzdłuż torów z Rabki Zdrój do Chabówki. My?? Nie! Pojechaliśmy jakąś zakichaną obwodnicą, która pięła się w górę w potworny sposób. Dojechaliśmy nią do autentycznego kawałka autostrady. Pisząc te słowa uświadomiłem sobie że po autostradzie nie wolno poruszać się rowerem. Hmmm... Szczęśliwie skoro wcześniej mieliśmy pod górkę, to teraz był zjazd. I to autostradą. Potem jeszcze był zakręt w lewo w miejscu gdzie nie było zak... Zresztą nieważne:))))) Na stację wpadliśmy gdy na zegarach była godzina 11:22. Więc byśmy zdążyli. Wpadliśmy na stację tak dosłownie, że aż ktoś upominał nas przez głośniki: "Ej, wy! Uważajcie na tych rowerach!" Potem sprawdziliśmy w informacji, że pociąg o 11:23 nie istniał. Czekaliśmy więc do 12:57, czyli następnego pociągu. W tym czasie odwiedziliśmy miejscowy sklep, w którym wydaliśmy resztki pieniędzy. Zjedliśmy również po "Słodkiej chwili". Pani w sklepie dała nam dwa kubki wrzątku. W ramach podziękowania reklama: Chodzi o sklep dokładnie naprzeciw stacji w Chabówce. Jeszcze raz dziękujemy! Kisiel był pyszny...
W pociągu stał się cud: Przyszedł do nas konduktor, sprawdził bilety i... nie wziął legitymacji. I nie było by to takie dziwne, ale my legitymacji nie mieliśmy, bo zostały u Julii w papierach. Tak naprawdę gdyby chciał legitymacje, to musielibyśmy jechać do Krakowa na rowerach, bo nie mieliśmy nawet kasy na dopłaty. Zresztą był taki pomysł żeby jechać rowerami do samego Krakowa, ale pogoda go obaliła.
O 15:05 ze stacji Kraków Główny odchodził ekspres do Warszawy. Problem w tym że do Krakowa przyjechaliśmy 14:58. To kolejny cud tej rowerówki - 5 minut spóźnienia i czekamy na następny pociąg. Z naszego pociągu wysiadaliśmy po komandosku: Ustawiliśmy rowery przed drzwiami, gdy pociąg stanął wyskoczyliśmy z niego i biegiem pognaliśmy do przejścia podziemnego. Nasz ekspres stał dwa perony dalej. Zdążyliśmy. W pociągu, wreszcie była szansa na wyschnięcie do reszty. Ogółem do tego momentu zrobiliśmy 40,5 km w czasie 1:53, co daje bardzo ładną średnią, jak na góry. Cała rowerówka zamknęła się w 230 kilometrach, jednej dętce, jednym błotniku i całej masie błota na sprzęcie, ubraniach i ciałach. I było pięknie, oj było...

Powrót