DZIENNIK RAJDU ROWEROWEGO "NA POŁUDNIE"
28.04-5.05 2002 roku
Marcin Bartosiewicz

Po udanych doświadczeniach z Jury postanowiliśmy wybrać się wreszcie w tereny prawdziwie górzyste, w Bieszczady i Beskid, zobaczyć, czy damy sobie radę, no i powoli zacząć zamykanie pętli wokół Polski, którą robimy od kilku już lat. Tym razem ze stałego składu pojechałem tylko ja i Konrad, dołączył do nas Tomek - Arus, z "Rowerów Dwóch" i - jako gość specjalny - Lidka, wielka niewiadoma imprezy, jako, że nikt wcześniej z nią nie jeździł i tak naprawdę nie wiedzieliśmy na ile ją stać (ona sama zapewniała nas, że ma dużo doświadczenia i nie boi się gór). Plan był następujący: wystartować z Przemyśla i dojechać przez Bieszczady i Beskid do Nowego Sącza. Zwiedzić jak najwięcej, zobaczyć co się da, no i... sprawdzić swoje siły:)

  1. Prolog: sobota, 27.04
  2. Niedziela, 28.04
  3. Poniedziałek, 29.04
  4. Wtorek, 30.04
  5. Środa, 01.05
  6. Czwartek, 02.05
  7. Piątek, 03.05
  8. Sobota, 04.05
  9. Niedziela, 05.05

Prolog: sobota, 27.04

Właśnie zaczynam się pakować, gdy podrywa mnie dzwonek telefonu. Jest 20:30, wyjazd zaczyna się za niecałe 9 godzin. To Lidka, nasz "rodzynek". Pyta radośnie, czy nie mógłbym jej załatwić sakw i bagażnika, bo ona chyba ich nie ma. Ręce mi opadają. Wypad planujemy od tygodni, ale ona poczekała z problemem do ostatniej nocy... Na szczęście mam stary bagażnik zapasowy, od Justyny biorę sakwy i jadę w zapadającym zmroku do Śródmieścia, żeby dać je Lidce. Mam złe przeczucia co do tej imprezy...

Niedziela, 28.04

Wstaję o piątej, po czterech godzinach snu. Troczę ostatnie drobnostki i jadę na spotkanie z Konradem. Ten pojawia się bez bagażu, z namiotem pod pachą. (A nie mówiłem? - myślę sobie). Konrad usprawiedliwia się nawałem pracy, mówi, że dojedzie do nas za kilka dni, najpóźniej we wtorek. Namiotu w końcu nie biorę, jeden powinien nam wystarczyć. Umawiamy się na telefon i jadę sprawdzić, czy Arusowi też się coś przydarzyło. O dziwo, znajduję go pod Halą Wola spakowanego i gotowego. Jedziemy przez wymarłą o tej godzinie Warszawę na Centralny. Arus zachwycony; nigdy nie jeździł po tak pustych ulicach. Proponuje cykl wycieczek miejskich zaczynających się o czwartej rano. Na Centralnym odnajdujemy Lidkę, która jakoś zamocowała bagażnik i sakwy, choć udało się jej połączyć je w jedną całość poprzez sprytne przeplecenie wsporników bagażnika przez uchwyty sakw. Teraz żeby zdjąć sakwy musiałaby rozmontować całość. No, ale przynajmniej jesteśmy we trójkę, mamy bilety i pociąg. Przy zejściu na perony Lidka ginie nam z oczu (co na niemal pustym dworcu jest nie lada wyczynem), ale na szczęście szybko się odnajduje i ładujemy nasze rumaki do pociągu. Próbujemy upchnąć je w przejściu, w łazience, w końcu zabieramy ze sobą do przedziału. Ten okazuje się przedziałem konduktorskim, zostajemy z niego wyrzuceni i znajdujemy kolejny, tym razem wszystko jest w porządku. Rowery upychamy w pionie i w poziomie, utworzoną w ten sposób futurystyczną rzeźbę mocujemy do ścian i wieszaków za pomocą linek do bagażu, sami sadowimy się po bokach. Uff! Podróż mija nam szybko, drzemiemy. W końcu z okien dostrzegamy zgrupowanie białych murów i wieżyczek na rozległym, zielonym wzgórzu. Przemyśl! Nigdy tu nie byłem. Wyładowujemy rowery, troczymy wszystko i przebieramy się, bo pogoda robi się wspaniała. Jedziemy do miasta i trafiamy na Starówkę. Podoba mi się tutaj, wśród starych domów i kościołów, krętych uliczek wspinających się po wzgórzach ponad spokojnie płynącym Sanem. Atmosfera wakacyjna, na ulicach mnóstwo letnio ubranych ludzi, jemy więc lody. Wdrapujemy się na górujące nad miastem wzgórze, na nim znajdujemy stare bunkry i prowizorycznie wykonaną trasę dla rowerzystów-ekstremistów. Widać cały Przemyśl, który zresztą nie jest wielki i poza Starówką nie ma chyba wiele do pokazania. Jedziemy grzbietem wzgórza koło ogromnego pomnika i znajdujemy drogę w dół z powrotem na Starówkę. Zjeżdżamy z górki na pazurki, gubimy Lidkę która skręciła znienacka w bok, odnajdujemy się na dole. Zwiedzamy kilka kościołów, przejeżdżamy przez gęsto zaludniony rynek. Nad miastem unosi się paralotniarz. Mijamy klasztor karmelitów bosych otoczony ogromnym, obronnym murem godnym niewielkiego zamku. Znajdujemy drogę na sąsiednie wzgórze, na którym w rozległym parku znajdują się ruiny przemyskiego zamku. Nie ocalało zresztą wiele: brama, mury, jedna wieża i trochę zabudowań, ale wszystko starannie utrzymane i wykorzystywane; właśnie odbywa się tam festiwal pieśni gospel. W tłumie ludzi pojawia się piękna Murzynka z włosami zaplecionymi w warkoczyki, jak się okazuje to główna gwiazda festiwalu. Sporo dzieciaków w oazowym typie, bardzo przyjaźnie nastawionych. Jako, że Lidka zostawia nam rower i znika bez śladu (ta jej cecha objawi się jeszcze wielokrotnie przez następne dni), siedzimy sobie, gawędzimy z ludźmi, częstujemy czekoladą przemiłego księdza który zaprasza nas na wieczorny koncert w kościele na dole. Lidka wyłania się z jakichś drzwi, bardzo zadowolona bo zwiedziła oficjalnie zamknięty zamek. Zjeżdżamy na dół, mijamy katedrę w której ma się odbyć koncert ale decydujemy się nie skorzystać z zaproszenia; powinniśmy odskoczyć trochę od miasta przed zmrokiem. Nad Sanem trafiamy na automat do wysyłania SMS-ów i maili, korzystamy z niego radośnie. Obok jakieś dzieciaki bawią się kamerą internetową, wysyłając komuś swoje zdjęcia. W końcu ruszamy wzdłuż brzegu rzeki, z pięknym widokiem na zabudowę po drugiej stronie. Raz górą, raz dołem jedziemy na Kalwarię Pacławską. Po paru górach i dołach Lidka zostaje z tylu, czekamy więc na nią leżąc na wielkich, ściętych drzewach. Powoli nastaje wieczór a my wciąż nie znajdujemy dobrego miejsca na nocleg. Mamy nadzieję, że może w Kalwarii przyjmą strudzonych wędrowców? Wspinamy się pod wielką górę, na szczyt docieramy już w całkowitych ciemnościach. Pustka, cisza. Mija nas lis, potem sarna, na koniec Lidka. Zjeżdżamy z drugiej strony góry po stromym zboczu, ku zachwycie Arusa, który rozpędza się do niebezpiecznej prędkości w warunkach niemal całkowitego braku widoczności. W dole jakieś światła, to miasteczko. Mijamy samochód na poboczu, wesoła młodzież coś do nas woła. Przejeżdżamy przez śpiące już miasteczko i jedziemy dalej, pod kolejną górę. Mija nas ogromny w ciemności autokar pełen ludzi. To już chyba niedaleko? Na wierzchołku nie ma jednak sanktuarium, jest za to niewielka kaplica z napisem "święte źródło". Jej! Zaglądamy do środka, schodząc po kilkunastu schodkach. Ze ściany niewielkiej, sklepionej półkoliście piwniczki spogląda na nas przygarbiony, wtulony w niszę Chrystus. Przed nim kamienna misa- źródełko. Woda jest zimna, żelazista, dobra. Wokół kwiaty, znicze płoną niesamowitym, pełgającym blaskiem, rzucając ruchome cienie na ściany i twarz figury. Wrażenie, muszę przyznać, mocne. Za kapliczką trochę płaskiego terenu, nadającego się do postawienia namiotu. Decyzja zapada: zostajemy tu. Rozstawiamy namiot w ciemnościach, rowery idą pod ścianę kapliczki. Jesteśmy nieźle niewyspani, więc zapadam w sen, z którego budzi mnie gwałtowne potrząsanie. "Obudź się" szepcze Lidka "Ktoś jest na zewnątrz". Nadstawiam ucha. Cisza niemal absolutna. Folia na rowerach szeleści łagodnie, ale to wiatr. Poza nim nie słychać niczego. Mówię to Lidce i odwracam się na drugi bok, ale ona nie daje za wygraną, kręci się nerwowo, wreszcie gwałtownym ruchem (omal nie przyprawiając nas o zawał) otwiera namiot i wysuwa się do połowy na zewnątrz. Chwila ciszy i nagle niesie się w nocnej ciszy: "Ja p......., kot!". Naciągamy z Arusem śpiwory na głowy. Zapowiada się ciekawy wyjazd.

Poniedziałek, 29.04

Wstajemy o 6:30, na szosie zaczął się już ruch. Kasuję wczorajszy licznik: 43 km. Pojawia się śmieciarka, opróżnia pobliski kontener i znika. Pogoda jest ładna i dobrze, bo tropik namiotu ocieka od wewnątrz wodą. Wstajemy, zjadamy co nam jeszcze zostało i pakujemy się. Kapliczka wygląda w dzień nawet ładniej, niż w nocy. Ma też towarzyszkę, nieco poniżej, i najwyraźniej jest jedną ze stacji Drogi Krzyżowej. Suszymy namiot na słoneczku, mija nas kilka osób przyglądających się z zainteresowaniem. Pijemy jeszcze raz wodę ze świętego źródełka i ruszamy pod górę. Robi się coraz bardziej stromo (Lidka rzuca do Arusa: "ty szybciej stoisz niż ja jadę!") i na pewnym etapie praktycznie wpychamy rowery na płaski szczyt, na którym rozpościera się niewielka wioska: Kalwaria. Mija nas jadący w dół autokar który spotkaliśmy zeszłej nocy. Z lewej wznosi się wyniosły klasztor; to nasz cel. Podjeżdżamy pod bramę i odnajdujemy ze trzy budki telefoniczne, co natychmiast wykorzystuję kontaktując się z Konradem. Wiadomości nie są dobre, przyjeżdża dopiero jutro. Zwiedzamy malutki, nieco odrapany kościół z pięknie malowanymi sklepieniami i mnóstwem obrazów, przedstawiających głównie św. Franciszka i ojca Pio. Pojawia się kilku turystów, dla równowagi znika Lidka. Obchodzę kościół i rozciągający się za nim rozległy teren klasztoru i natrafiam na punkt widokowy ze wspaniałą panoramą na dolinę którą tu jechaliśmy i chyba pół Pogórza Przemyskiego w tle. Wracam po pozostałych i po powrocie Lidki wybieramy się tam razem. Siedzimy trochę na skarpie, znajdujemy położony nieopodal spory cmentarz. Kupujemy trochę jedzenia w sklepiku we wsi, zjadamy drugie śniadanie i ruszamy na przełaj na południe, w stronę Arłamowa. Droga schodzi pod niezłym kątem w dół i Arus obiecuje sobie downhill, ale ku jego rozczarowaniu asfalt kończy się po stu metrach i ze wsi wyjeżdżamy już polną drogą. Na szczęście mamy oznaczony na niebiesko szlak, bo już po chwili lądujemy w środku porośniętych koniczyną pagórkowatych łąk, wśród których zgubilibyśmy się jak nic. Znienacka rowerówka zmienia się w cross, dobrze, że nie ma z nami Konrada z jego kolarką. Droga jest stroma i wyboista, ale pejzaże wynagradzają niedogodności. Kiedy docieramy na grzbiet pagórka, rozpościera się przed nami panorama okolicy z kompleksem klasztornym na pierwszym planie. Widoczność idealna, przestrzenie zapierają dech, wokół zieleń, na niebie pierzaste chmurki. Czegóż chcieć więcej? Jedziemy przez łąki a mnie nachodzi nagła chęć rzucenia roweru i pobiegania w wysokiej trawie. Dlaczego tego nie robię, sam nie wiem. Ludzi dookoła ani śladu. Kiedy szlak zaczyna schodzić w dół, ku lasom, witam to z prawdziwym żalem. Wyjeżdżamy na wąską, łuszczącą się asfaltówkę biegnącą przez lasy na zachód. Słońce tak grzeje, że zatrzymujemy się przy stercie pni i odpoczywamy chwilę, Arus i Lidka znikają w lesie w sobie tylko wiadomych celach a mnie łapie patrol straży granicznej, który wyłania się znikąd na rozklekotanym motorku. Są, jak zwykle, bardzo sympatyczni, legitymują mnie rytualnie i rozmawiamy. Kiedy z lasu wyłania się Lidka, pytają: "On też jest z tobą?". Najwyraźniej są ślepi na kobiece wdzięki...

Pogranicznicy odjeżdżają a my natrafiamy w malutkiej chatce nieopodal na stos namokniętych papierów jakiejś firmy zajmującej się odzyskiem długów. Rachunki i spisy porasta już pleśń, ciekawe skąd się tam wzięły? Przez myśl przechodzi nam, że być może gdzieś w pobliżu znajdziemy (również porośniętego) właściciela papierów i nerwowo rozglądamy się za wopistami, ale oczywiście nie ma śladu ani po nich, ani po wyimaginowanych zwłokach. Zabieramy się stamtąd i jedziemy dalej przez lasy, mijamy parę którą spotkaliśmy wczoraj w klasztorze i nagle kończy się nam szlak, dojechaliśmy do poprzecznej szosy całkiem niezłej jakości. Przy przecince z której właśnie wyjechaliśmy pyszni się wielki znak: "Uwaga niedźwiedź"! Może zjadł egzekutora?

Ruszamy w lewo, na południe, i odnajdujemy luksusowo wyglądający hotel "Arłamów", najwyraźniej jesteśmy na dobrej drodze. Wyjeżdżamy w Kwaszenicy, blisko granicy państwa, skręcamy na Jureczkową i dalej na Ustrzyki Dolne. Zaczyna padać, chronimy się więc pod mostem i przeczekujemy. Potem wytaczamy rowery na szosę i jedziemy dalej, co jakiś czas zatrzymując się, by Lidka mogła nas dogonić. Arus stara się osiągnąć maksymalną prędkość na każdym zjeździe, ja robię co mogę żeby mieć go na oku. Okolica bajecznie wprost zróżnicowana: lasy, łąki, wzgórza, doliny, gdzieniegdzie domki. W Liskowatych piękny drewniany kościół, całkowicie opuszczony i zamknięty na głucho Przez szpary widać stare obrazy z podpisami po holendersku. W trawie obok wygrzewa się ogromny, szary kocur. Kolejny ostry zjazd, tym razem Lidka jedzie daleko z przodu a my ją gonimy, przez co tracimy piękne miejsce na nocleg na stromym wzgórzu; kiedy doganiamy ją na dole nikomu nie chce się wdrapywać z powrotem. Po długim, wspaniałym zjeździe lądujemy w Ustrzykach Dolnych. Stajemy pod sklepem i kupujemy trochę jedzenia i picia, cieszę się, bo odnajduję wspaniałe, świeże cebularze. Telefonuję do Konrada, który potwierdza przyjazd następnego dnia. Umawiamy się w Lesku na rynku. Obliczamy z Arusem, że jeśli odpowiednio wcześnie wstaniemy, zdążymy dojechać do Leska małą pętlą bieszczadzką, wokół zalewu. Jedziemy więc drogą na Czarną, a właściwie jej górską odmianą, przez Równię. Po prawej stronie wznosi się grzbiet Żukowa, oddzielający nas od zalewu, z lewej podobnie stroma Równia. Jedziemy tuż za Lidką, co okazuje się błędem gdy nasza rudowłosa przewodniczka bez żadnego ostrzeżenia staje na hamulcach pośrodku drogi. Dokonując zadziwiających ewolucji udaje się nam wyminąć ją i siebie nawzajem. Lidka, która naturalnie nie zauważyła niedoszłej katastrofy, rozpromieniona wskazuje pasące się na łące konie. Jest tak zachwycona, że nie mamy sumienia jej objeżdżać. Od tamtej pory staramy się jedynie trzymać przed nią i w bezpiecznej odległości. Gdzieś między Hoszowczykiem a Zadwórzem widoki stają się na tyle piękne, że postanawiamy poszukać noclegu w okolicy. W prawo pod gęsto zalesionym grzbietem widać liczne łąki i pola, prowadzi do nich droga. Zaglądam do gospodarstwa i zasięgam języka, ludzie mówią, że możemy tam wjechać. Wracam do pozostałych akurat na czas, by powstrzymać Lidkę przed nadzianiem się na przegradzający drogę drut kolczasty, którego nie zaważyła. Omijamy ostrożnie przeszkodę i wjeżdżamy między pola. Mijamy stado koni, Lidka natychmiast zsiada z roweru i idzie do nich, my jedziemy wyżej poszukać miejsca na obozowisko. Jest prawie jak w Szkocji: jedziemy po rozległych, kwitnących lakach, daleko w dole widać zabudowania i wstęgę naszej drogi, dookoła żywej duszy. Zostawiam Arusa by rozejrzał się w okolicy i jadę jeszcze wyżej, niemal na sam grzbiet Żukowa. Znajduję wspaniałe miejsce pod samym lasem, na równej łączce, niedaleko płynie strumień. Okolica wygląda mi nie nieuczęszczaną i już zaczynam zdejmować sakwy, gdy zza odległej o może pięćdziesiąt metrów kępy drzew wznosi się w powietrze głośne, piskliwe wycie. Po sekundzie dołączają do niego inne, bardziej dojrzałe głosy, splatając się w piekielnej muzyce która na chwilę mrozi mi krew w żyłach. Wilki! I to co najmniej kilka, sądząc po głosach. Strach zmienia się w ciekawość, zastanawiam się, czy nie odpowiedzieć im i zobaczyć, co się stanie. Przez chwilę wyobrażam sobie ich szare, zwinne sylwetki przemykające między drzewami w moją stronę, ale już słyszę, że wycie i poszczekiwania przenoszą się szybko na drugą stronę grzbietu, w stronę zalewu i wkrótce cichną. Stoję chwilę, czekając, ochota na obozowanie tutaj definitywnie mi przechodzi. Pojawia się Arus, który - o cudzie! - niczego nie słyszał, tak, jakby ów koncert był przeznaczony tylko dla moich uszu. Nie do końca mi wierzy, kiedy mu opowiadam moją przygodę. Znajdujemy inne miejsce, położone znacznie dalej od lasu i jego niespokojnych mieszkańców. Kiedy przez godzinę Lidka się nie zjawia, schodzę niżej by jej poszukać i znajdują ją pogrążoną w pogawędce z pastuchem, który przyszedł zabrać konie na dół, do wsi. Znowu kładziemy się spać nie umyci! W nocy słyszę wilki jeszcze raz, ale w oddali i na krótko.

Wtorek, 30.04

Nad ranem budzi nas rzęsisty deszcz bębniący o namiot. Przekleństwo! Co gorsza pada bez przerwy przez następne kilka godzin. Nasze plany biorą w łeb, nikomu nie chce się pedałować w deszczu do Soliny. Czekamy przez kilka godzin podsypiając, czytając i rozmawiając póki deszcz nie zelżeje na tyle, byśmy mogli zwinąć namiot i spakować sakwy. Zjadamy cały zapas żywności, jaki ze sobą wieziemy. Śniadaniowe menu jawi się dość ekscentrycznie: czekolada i rzodkiewki. Okolica tonie w chmurach, wszędzie bardzo mokro. Rozważamy celowość trzymania się trasy, wreszcie na prośbę Lidki rezygnujemy z Soliny i postanawiamy dojechać do Leska drogą numer 84. Na szczęście nie pada, choć chmury nadal grożą. W Ustrzykach kupujemy solidną porcję śniadaniową (i znowu cebularze!) i zasiadamy w przytulnym barze, którego obsługa jest na tyle miła, że pozwala nam przynieść własne jedzenie. Żeby im to wynagrodzić, zamawiamy herbatę i jajecznicę, prawdziwa uczta!

Wyjeżdżamy z Ustrzyk dopiero o 14:30 pod zachmurzonym niebem, w asyście niezliczonych rzesz ślimaków które wypełzły na każdy płaski kawałek terenu (chrup, chrup!). Arus ze zgrozą odkrywa, że w jego Romecie pękł wspornik tylnego koła, na szczęście zaraz za Ustrzykami trafiamy na warsztat samochodowy. Witają nas dwa wielkie psy i mili właściciele, którzy w niecałe pół godziny ślicznie spawają mu ramę i nie biorą za to ani grosza! Dzięki wam, anonimowi dobroczyńcy!. Podbudowani na duchu jedziemy na Lesko całkiem dobrą drogą i do tego przy niewielkim ruchu. Zatrzymujemy się w Olszanicy. Odwiedzamy miejscową cukiernię a Lidka odkrywa zagłębie ciuchlandów, które z zapałem eksploruje. Potem ruszamy, zachowując dotychczasowy szyk: ja z Arusem z przodu, Lidka z tyłu; nadal obawiamy się jechać za nią. Mijamy budynek z dość dziwacznie brzmiącym szyldem "Galeria Nieruchomości". Nareszcie! Pojawia się biała tablica i wkrótce potem zjeżdżamy ze sporej górki prosto do Leska. Bez trudu odnajdujemy ryneczek zatłoczony ludźmi, nie ma jednak wśród nich znajomego pomarańczowego roweru i jego właściciela. Stajemy na chwilę... i Lidki już nie ma. Pojawia się na moment przebiegając przez podcienia kamieniczek, cała w skowronkach, holując za ramię jakąś nieznajomą dziewczynę z dredami, po czym znika definitywnie, pozostawiając rower. Ustawiamy się z Arusem pod miejscową cukiernią i jemy ciastka- niestety, słabe. Słoneczko grzeje przyjemnie, deszcz wydaje się tylko snem. Konrada ani śladu. Włączam nawet komórkę, ale i tam cisza. Postanawiamy sprawdzić dworzec kolejowy i zasięgamy informacji u ludzi, którzy każą nam kierować się drogą na Sanok. Kiedy wraca Lidka (spotkana dziewczyna okazała się studentką jakiejś szkoły malarskiej przebywającą w Lesku na plenerze), jedziemy wskazaną drogą. Okazuje się ona imponującym zjazdem, mam nadzieję, że nie przyjdzie nam wracać tą samą trasą. Jedziemy i jedziemy, mijamy dworzec PKS i jedziemy dalej aż raptem kończy się nam Lesko i zaczynają pola. Coś jest nie tak, pytamy kolejnego przechodnia. Okazuje się, że dworzec jest... ale w Sanoku! Klnąc własne gapiostwo i informatora numer 1 zawracamy na PKS, skąd próbuję dodzwonić się do Warszawy, żeby sprawdzić, czy Konrad w ogóle wyjechał z domu. Bez skutku. Tymczasem Lidka dogaduje się z miłymi paniami z kasy żeby pozwolili nam umyć się w służbowej toalecie. Rozwieszamy namiot na płocie (jest kompletnie mokry) i dokonujemy ablucji w niewielkim zlewie. Zostawiam towarzystwo przy myciu i wracam na rynek. Podjeżdżając pod to piekielne wzniesienie na którym stoi centrum, zastanawiam się, czy nie jestem aby prorokiem? Jeśli nawet, to nieskutecznym, bo na rynku nadal nie ma Konrada. Włączam po raz drugi komórkę, co dla odmiany okazuje się trafnym pomysłem, bo Konrad dzwoni 10 minut później. Jest w Birczy, kawał drogi od nas. Nie zdołał przebić się przez bardzo "pofałdowaną" drogę z Przemyśla do Leska, po trzydziestu kilometrach w upale dał za wygraną i znalazł prywatną kwaterę. Ma do nas dołączyć rano, umawiamy się na rynku. Wracam na dworzec i ustalamy, że poszukamy noclegu w kierunku na Sanok. Tak też robimy, wyjeżdżamy już niemal w ciemnościach i po kilku kilometrach skręcamy w stronę szybowiska w Bezmiechowej. Mijamy jezioro, które w ciemnościach wygląda obiecująco, ale okolica okazuje się być mocno podmokła i ciągniemy jeszcze kawałek do jakiejś wsi, za którą skręcamy na pole i znajdujemy niewielkie wzniesienie skutecznie odgradzające nas od drogi. Szczyt jest płaski i suchy, niedaleko stoi słup trakcyjny. Zaczynamy z Arusem rozbijać namiot, Lidce miejsce się nie podoba i, nadąsana, stoi z rowerem na dole, na drodze. W końcu jednak daje się przekonać i dołącza do nas. Jemy to i owo i kładziemy się spać. Jest cicho i spokojnie.

Środa, 01.05

Słońce i skowronki budzą nas o 6:30. Na niebie ani jednej chmurki, w pobliżu ani żywej duszy. Namawiam towarzystwo do wstania, na co nie mają zbytnio ochoty. W końcu wyciągam Arę z namiotu obiecując to samo Lidce, ta, wciąż obrażona za wczorajszy wieczór, odgraża się, że mi się to nie uda. Cóż, udaje się, ale w zamian dostaję solidne ugryzienie w rękę. Lidka jest chyba lekko przerażona swoją reakcją, przeprasza gorąco. Pakuję się pierwszy i zamiast ich poganiać, idę na spacer na górujący nad okolicą porośnięty zielenią pagórek. Widok piękny, do tego na szczycie wyraźne ślady wałów a w okolicznych krzakach poniewiera się sporo betonowych odłamów. Czyżby stał tam jakiś bunkier? Z góry widzę, jak koło Lidki i Arusa, którzy wciąż grzebią w swoich wybebeszonych sakwach, przejeżdża traktor, kierowca coś do nich woła. Schodzę więc na dół, ale okazuje się, że wymieniali tylko pozdrowienia. Ubocznym skutkiem wizyty było przyspieszenie tempa ich pakowania, więc już o 10:00 możemy wyjechać. Za dnia okolica jest jeszcze piękniejsza niż w nocy, mnóstwo zielonych pagórków, pół i łąk, gdzieniegdzie porozrzucane gospodarstwa. Po niecałej godzince (i ponownym podjeździe pod wiadomą skarpę) jesteśmy już w Lesku. Jak należało się spodziewać, Konrada nie ma jeszcze na rynku, jemy zatem lody i czekamy. Może kwadrans później pomarańczowa. odrapana kolarka hamuje przy nas i możemy wreszcie powitać ostatniego uczestnika naszej wyprawy. Konrad opowiada o swoich zmaganiach z pagórkami z poprzedniego dnia, zjada coś bardzo niezdrowego w sąsiednim barze i udajemy się na zwiedzanie Leska. A jest tego warte, są tu duży, ładny kościół, synagoga i dawny kirkut na wzgórzu. Zaczynamy od tego ostatniego, po raz kolejny zjeżdżając ze starówki na dół. Arus próbuje pobić swój rekord prędkości w zjeździe wąską uliczką, nieświadom, że właśnie mija lokalną komendę policji. Na szczęście policjanci też chyba świętują pierwszego maja, bo nie zwracają na niego uwagi. Kirkut okazuje się być sporym, gęsto porośniętym drzewami wzgórzem, którego wierzch pokryty jest niemal w całości macewami. Widok bardzo malowniczy, szkoda, że nie mamy aparatu fotograficznego. Wśród nagrobków przechadzają się ludzie ze szkicownikami, jest wśród nich wypatrzona wczoraj przez Lidkę "pejzażystka". Wspinamy się na górę do dobrze zachowanej synagogi. Niespodzianka, wewnątrz tłum ludzi, odbywa się właśnie zbiorowy wernisaż lokalnych twórców. Wnętrze zawieszone obrazami, rzeźbami, plecionkami, są tu obecne chyba wszystkie możliwe formy w jakich wyraża się ludzki talent. Są i sami artyści, pełny przekrój płci i wieku, niektórzy ubrani w kowbojskie stroje. Atmosfera przemiła, z boku czeka wielki tort ze świeczkami. Zanurzamy się w tłum, oglądamy wszystko. Znowu mieliśmy szczęście! W porównaniu z takimi atrakcjami kościół wypada dość blado, choć jest pięknie położony na stoku wzgórza, z widokiem na okolicę. Wewnątrz dużo złota i barokowych ornamentów. Znajdujemy herb Ossolińskich! Pora jednak ruszać dalej, wybieramy drogę na Zagórz i ruszamy, nareszcie we czwórkę. Niedługo zresztą z czwórki robi się piątka, gdy napotykamy przyjaznego rowerzystę, który towarzyszy nam aż do Zagórza. Przejeżdżamy przez nieciekawe raczej miasteczko i skręcamy na południe, na Komańczę. Upał coraz większy, rozbieramy się po kawałku. Skuszeni widokiem rzeczki zatrzymujemy się zaraz za Dolną Tarnawą (gdzie wieczorem ma się odbyć dyskoteka) i kapiemy się w rzeczce Osławie. Woda sięga do kolan, jest zimna, ślizgamy się trochę na kamieniach, ale ogólne wrażenie bardzo miłe. Odświeżeni, ruszamy dalej. Zraz za Brzozowcem droga jak rakieta startuje w górę przechodząc w coś, co Arus ochrzci później "matką wszystkich podjazdów". Wleczemy się i wleczemy, mięśnie nóg błagają o litość. Mija nas rowerzysta, na kolarce i bez bagażu, idzie w górę jak burza. Oglądamy go jako malutki punkcik wysoko w górze. Dwaj inni jadą podobnie jak my, co i rusz wyprzedzamy się nawzajem. Po, jak się zdaje, całych wiekach pedałowania pod górę stajemy na szczycie Działu (803 m.n.p.m.). Łapiemy oddech i rzucamy okiem na drugą stronę. Zgodnie z oczekiwaniami droga leci tam w dół jak górski potok do wsi Kulaszne i dalej, przez Szczawne. Pozwalamy zatem grawitacji wykonać swoją robotę i staczamy się jak kamienie w dół. Zatrzymujemy się dopiero w Szczawnem. Ja jestem nieco rozdygotany, bo Arus próbował na moich oczach popełnić samobójstwo lecąc z góry pełną zakrętów szosą wprost na jadący z przeciwka samochód (tłumaczył się potem: "No, co? Kiedy jadę, patrzę tylko pod koła!"). Kupujemy w sklepie napoje i jedziemy dalej do Rzepedzi, bardzo krętą, schodzącą w dół po zboczach drogą. Z lewej szumi znana nam Osława, ścigamy się z lokalnymi pociągami które niemrawo wloką się w kierunku Komańczy. Z prawej jeżą się na tle nieba zębate skałki. Jeszcze jeden, niewielki podjazd i mijamy tablicę z napisem "Komańcza"!. Po prawej droga odchodzi ostro w górę, drogowskaz zaprasza do zwiedzania klasztoru. Nieco poniżej znak "schronisko PTTK". Zapada szybka decyzja: podjedziemy i zobaczymy. Droga wije się stromymi zakolami pod górę, mijamy spore schronisko i oto wyrasta przed nami drewniany, elegancki, pomalowany na biało budynek. Zostawiamy rowery i wchodzimy. Wnętrze tchnie spokojem. Zwiedzamy skromny pokoik w którym niegdyś mieszkał kardynał Wyszyński. Żegna nas śpiew mniszek, właśnie zaczyna się nabożeństwo. 100 metrów niżej leży w lesie schronisko. Wita nas ogromny wilczur, nad podziw przyjazny. Zaglądamy do kuchni, dajemy się skusić obietnicy pierogów i zasiadamy na werandzie z widokiem na las i malutką rzeczkę spływającą w dół, w stronę Komańczy. Dowiaduję się o cenę biwaku, 5 zł od głowy nie wydaje się nam wygórowane. Skuszeni perspektywą ciepłego prysznica postanawiamy zostać na noc. Rozbijamy namioty (już dwa) na niesamowicie kamienistym kawałku gruntu, myjemy się dokumentnie, Konrad i Lidka jakimś cudem wciskają w siebie jeszcze kolację i możemy iść spać. Ach, cudownie być czystym! W nocy parokrotnie budzą nas śpiewy i hałasy dobiegające z położonych nieco wyżej domków.

Czwartek, 02.05

Ranek jest upiornie zimny. Budzimy się o 6:30, pakujemy i troczymy rzeczy do rowerów. Popijamy zimną herbatę i w drogę! W Komańczy kupujemy w sklepie mnóstwo świeżutkiego pieczywa z zamiarem zjedzenia śniadania za jakieś dwadzieścia kilometrów. Ruszamy drogą nr 897 w kierunku na Duklę. Upal, smażymy się a Konrad (zgodnie z tradycją) wykazuje pierwsze objawy poparzeń. Droga idzie w dół i w dół, po lewej wznosi się Kiczera. Żegnajcie, Bieszczady! Rozpędzamy się do granic rozsądku, w pewnym momencie patrzę na licznik i widzę tam sześćdziesiątkę, rower wchodzi w wibrację jakby się miał rozsypać. Nie odważam się jechać szybciej. Na dole zachwycony Arus wrzeszczy coś o "hardcorze". Okolica piękna, wiatr wieje w twarz, co, o dziwo, specjalnie nie przeszkadza. Na trzydziestym (sic!) kilometrze spotykamy dwóch rowerzystów, zobaczymy ich jeszcze kilka razy tego dnia. Żołądki wołają o paliwo, wybieramy zatem sympatyczną łączkę, suszymy namioty i jemy późne śniadanie. Z pełnymi brzuchami ruszamy dalej i praktycznie aż do Dukli jedziemy w dół. O rozkoszy! Lądujemy na ślicznym, malutkim rynku w Dukli, oglądam tylne klocki hamulcowe, ubywa ich w oczach. Przy okazji odkrywam, że deformuje mi się opona w tylnym kole, wygiął się drut utrzymujący ją w postaci koła. W cieniu ratusza, wśród starych kamieniczek zakładamy tymczasową bazę i ku uciesze miejscowych dzieciaków zdejmuję oba koła, zamieniam opony miejscami i solidnie wzmacniam uszkodzoną za pomocą taśmy. To wszystko, co mogę zrobić w tych warunkach. Żar leje się z nieba, jemy lody, Lidka znika. Wypijamy morze Tymbarku, dzieciaki uśmiechają się do nas. Pojawia się para na rowerach, machają do nas. Lidka pojawia się znikąd w samą porę. Ignorujemy upał i ruszamy dalej. Z początku droga idzie w dół, ale potem zaczyna się kolejny straszliwy podjazd, droga wykonuje na zboczu trzy karkołomne zakręty zanim dojdzie na szczyt! Lidka postanawia jechać na skróty ścinając drogę, my preferujemy szosę. Powoli toczymy się pod górkę, mija nas samochód z rozkręconymi na pełny regulator głośnikami (niesie się po okolicy umpa, umpa). Znak podaje, że podjazd ma 9% na długości dwóch kilometrów. Z zakrętów roztacza się widok na całą okolicę, ludzie w dole są coraz mniejsi, samochody wyglądają jak żuki, domki jak pudełka. Po półtorej godziny w upale docieramy wreszcie na szczyt. Dyszymy jak psy, kończy się woda. Na górze polanka, leśniczówka, znak witający nas w Magurskim Parku Krajobrazowym. Zatrzymujemy się na chwilę, ale niedaleka już Krempna przyciąga jak magnes i chłopcy poganiają. Zjeżdżamy w dół po wybojach tak straszliwych, że nawet zdeterminowany Arus nie może wyciągnąć więcej niż trzydziestkę i głośno się na to uskarża. Jesteśmy w Krempnej. Malutką wioseczkę wypełniają obładowane plecakami tłumy. Jakiś zlot? Ale nie, to po prostu jedno z tych miejsc na skrzyżowaniach szlaków. Pytamy o pole biwakowe, większość ludzi nic nie wie, mieszkają po prywatnych kwaterach. Ktoś posyła nas na koniec wioski: "tam kiedyś było". Jedziemy tam, ale znajdujemy tylko samotny dom i staruszkę, która twierdzi, że możemy się rozbić gdzie bądź. Robimy szybki zwiad; znajduję przepiękne miejsce nieco powyżej, na krawędzi łąki. Brzozy i sosny stoją w regularnym kręgu, pomiędzy nimi zieleni się miękka, soczysta trawa. Na horyzoncie las i wzgórza. Dookoła ani domu, ani drogi, miejsce jest dobrze osłonięte i po prostu woła, żeby w nim zamieszkać. Co też czynimy. W cieniu brzóz stają namioty, Konrad z Arusem jadą po ostatnie zakupy a ja z Lidką gotujemy kisiel i kaszę mannę. Konrad przywozi jakiś dziwaczny lokalny napój zwany "cola" który przypomina wszystko, tylko nie oryginał. W końcu i tak go wypijamy. Jest już ciemno, zza wzgórza dobiegają echa jakiejś zażartej dyskusji, ale rozmawiający się nie pojawiają.
Tuż przed snem spotykam lisa, mijamy się ostrożnie. Noc jest ciepła i cicha.

Piątek, 03.05

Jakże przyjemnie jest obudzić się w tak pięknym miejscu! W dziennym świetle okolica tylko zyskuje na urodzie, na horyzoncie pojawiają się kopulaste górki porośnięte lasem. Ja i Konrad jak zwykle wstajemy pierwsi, nasza młodzież trochę marudzi, ale w końcu wszyscy jesteśmy na siodłach. Mijamy domek staruszki, ta mówi, że właściciel ziemi na której się rozbiliśmy byłby bardzo zły, gdyby nas odkrył. Nasze szczęście! Nie wiem wprawdzie czemu, oprócz zgniecionej trawy nie pozostał po nas najmniejszy ślad, ale lepiej, że nie doszło do konfrontacji. Krempna już się zaludnia, zaglądamy do sklepu w poszukiwaniu śniadania ale czeka nas niespodzianka; nie ma pieczywa. Kupujemy jakieś wafle ryżowe i z nich robimy kanapki, niezbyt to smaczne, ale zapycha bardzo skuteczni, zwłaszcza, gdy posmaruje się je serkiem topionym. Potem wyruszamy. W planach jest dojechanie do Ujścia Gorlickiego i odskok na południe, do Ropek, gdzie biwakują właśnie ludzie z naszego szczepu. Decydujemy się przebijać polnymi drogami na Wołowiec i dalej na zachód. Jedziemy całkiem niezłym asfaltem wśród lasów i wzgórz, droga się dłuży, mija nas jakby za dużo samochodów. Coś jest nie tak. Zatrzymujemy się i sprawdzamy mapę. No tak! Źle skręciliśmy w Świątkowej i jedziemy teraz na Ożenną, na samą granicę. Zawracamy... i zatrzymujemy się jak wryci. Lidka zniknęła. Ostatnio widziano ją, jak mijała nas i jechała dalej w złym kierunku. Gonić ją, czy czekać? Mija nas ekipa z plecakami, mówią, że jest szlak na Wołowiec z Nieznajowej, nieco przed nami. Może dogonimy Lidkę przed skrętem? Jedziemy, mijamy skręt, Lidki ani śladu. W końcu znajdujemy ją z pięć kilometrów dalej, zachwycającą się stadem owiec. Zgarniamy ją i próbujemy wytłumaczyć, żeby trzymała się grupy. Nie do końca chyba rozumie o co nam chodzi, ale jedzie. Cofamy się do skrętu, mijamy gęsto zatłoczony parking i wyjeżdżamy z asfaltu na bity trakt biegnący brzegiem rzeczki Zawoi, wśród malowniczych łąk. Może trzy kilometry dalej, na zakolach, kąpią się ludzie, cała rodzina. Kąpiel, dobry pomysł! Zatrzymujemy się, pytamy o temperaturę, podobno zimna. Co tam, upał wciąż doskwiera, wchodzimy do wody która okazuje się zimna jak lód, ale głęboka, dzieciaki nawet pływają, nurkują i skaczą z karpy. Co prawda są lepiej przygotowani niż my (na oko z piętnaście kilo nadwagi), ale wytrzymujemy trochę w wodzie i grzejemy się potem na słoneczku. Mija nas paru rowerzystów, niektórzy nawet z bagażem. Ruszamy. Drogę przecina nam potok, Ara pokonuje go w bród i pyta ludzi na drugim brzegu o drogę. Pokazują nam drogę, jest oznakowana na żółto, więc się nie zgubimy. Okolica wydaje mi się coraz bardziej znajoma, gdy zaczynamy mijać stojące po obu stronach drogi łemkowskie krzyże, utwierdzam się w przekonaniu, że już tędy szedłem. Krzyży jest dużo, są jedyną pozostałością po wiosce, wysiedlonej w trakcie akcji "Burza". Wyglądają smutno i malowniczo zarazem, tworzą jedyną w swoim rodzaju atmosferę tej opustoszałej doliny. Drogę przecina potoczek, ściągam buty i przeprowadzam rower, pozostali robią to samo z wyjątkiem Ary, który przejeżdża przez sięgającą do łydek wodę z zachwyconą miną. Wreszcie ma swój "hardcore". Po pierwszym pojawia się drugi, potem trzeci, w końcu orientuję się, że to meandrująca Zawoja wije się po całej dolinie. Pojawia się więcej śladów po domach, porośnięte drzewami podmurówki, opustoszałe piwniczki. Droga raczej dobra, choć dla kolarki Konrada trochę zbyt wyboista. Przejeżdżamy przez kolejny już potoczek i dolina się kończy. Podjeżdżamy w górę przez las, wąską, błotnistą drogą, mijamy kapliczkę i nagle jesteśmy w Wołowcu, las oddala się od drogi. Mijamy kolejną ekipę z plecakami, idą na wschód, bowiem, jak twierdzą, "tam musi być jakaś cywilizacja". Zostawiamy znawców filmu na szlaku i podjeżdżamy stromo wznoszącą się asfaltówką wśród czerwono-złotych lasów. Widok z góry zapiera dech w piersi, widać chyba pół Beskidu. Po raz kolejny klniemy się za brak aparatu fotograficznego. Znajdujemy drogę na Gładyszów, gubimy ją, zawracamy, konsultujemy się z ludźmi z oazy wędrującymi pieszo, skręcamy w las na bardzo kiepską asfaltówkę i jedziemy nią przez kilka kilometrów. Znienacka las się kończy, dookoła pojawiają się łąki a na nich stada koni. Lidka w siódmym niebie, wydaje zachwycone okrzyki. Dojeżdżamy do dużej stadniny hucułów w Gładyszowie i tam zatrzymujemy się, by uzupełnić zapasy wody. Lidka zresztą skręca automatycznie w bramę, pewnie musielibyśmy ją związać. Trwa jakiś mały festyn, dzieciaki jeżdżą na małych, zwinnych konikach. Zaprzyjaźniamy się z kilkoma (konikami, nie dzieciakami). Uzupełniamy poziom płynów w organizmie i bidonach i jakoś przekonujemy Lidkę, żeby opuściła to miejsce.

Do Ujścia drogę mamy prawie cały czas w dół, to miłe. Konrad tak przyspiesza, że odrywa się od nas zupełnie i znajdujemy go dopiero w miasteczku. Szukamy miejsca na obiad i znajdujemy peerelowską z wyglądu restaurację. Właśnie wychodzą z niej jacyś staruszkowie, narzekając na powolną obsługę. Hmmm... Szukamy alternatywy, ale jest jedynie pizzeria. Spotykamy grupę turystów którzy też byli w restauracji i są dla odmiany zachwyceni. Pół na pół. Postanawiam rzucić sprawę na szale losu i zaglądam do środka z pytaniem, czy możemy wprowadzić do ich holu rowery. Po dłuższych poszukiwaniach znajduję w kuchni jakąś kobietę, która ochoczo zgadza się na zamianę ich wykwintnych wnętrz w parking, nadto poleca smaczne pierogi. To nas przekonuje i następną godzinę spędzamy za suto zastawionym stołem, przy czym jedzenie okazuje się nie najgorsze a tempo obsługi nie pozostawia wiele do życzenia. Dodatkową atrakcją jest miejscowy pijaczek wykrzykujący coś głośno a niezrozumiale w sąsiedniej sali. Poza nami i nim są tam tylko martwe muchy. W kibelku na dole czas zatrzymał się na roku 1956.

Nasyceni, wychodzimy. Gdy już zbieramy się do odjazdu, Konrad odkrywa, że coś jest nie w porządku z jego sterami: kierownica chwieje się nieco, zacisk jest obluzowany. Do tego potrzeba klucza francuskiego, ale my takowego nie mamy. Podjeżdżam do grupy miejscowych, dość groźnie wyglądających wyrostków i pytam, gdzie moglibyśmy znaleźć pomoc. Reakcja jest natychmiastowa: największy z nich wstaje i mówi: "Chodźcie ze mną". Zabiera Konrada do warsztatu i w dziesięć minut sprawa jest załatwiona. Znowu mieliśmy szczęście do dobrych ludzi! Dziękujemy im wylewnie i odjeżdżamy. Lidka, która, niezauważona, znikła, pojawia się z przeciwnej strony z nieco obrażoną miną; ona też pojechała szukać klucza i znalazła kolejnego chętnego do pomocy człowieka. Dzięki wam, mieszkańcy Ujścia Gorlickiego! Pozostaniecie w naszej wdzięcznej pamięci. Jest już późne popołudnie, ale słońce praży bez opamiętania a droga wiedzie pod górkę. W Hańczowej, na znanym mi szlaku, zatrzymujemy się pod cerkwią; po raz pierwszy trafiam na moment, kiedy jest otwarta. Wewnątrz krzątają się kobiety, rozkładają kwiaty. Ciemność rozjaśniają płomyki świec, błyskają złotem na ramach ikon. Pachnie pszczelim woskiem, brodaci święci spoglądają na nas poważnie. Pytam jedną z kobiet, do jakiego święta się przygotowują. Mówi, że następnego dnia o północy rozpocznie się czuwanie przy Grobie Pańskim.

Wychodzą, czując się wewnętrznie bogatszy. Dobrze, że nie wszystkie cerkwie udało się zamienić na kościoły, że nie wszyscy Łemkowie pozostali tam, gdzie ich wysiedlono. Bez nich to miejsce byłoby puste.

Hańczowa, Wysowa, skręcamy na niebieski szlak biegnący przez Przełęcz Hutniańską do Ropek. Mijamy zaparkowany samochód z warszawską rejestracją i dwoma rowerami na dachu. Wewnątrz dwaj ludzie w kolorowych, obcisłych lateksowych wdziankach. Machają nam. Odmachujemy. Jedziemy bardzo wyboistą drogą pod górkę i wkrótce wyrastają przed nami pierwsze chałupy Ropek, wśród nich znajomy dach naszej starej bazy. Zostajemy wypatrzeni z daleka i dobra dwudziestka ludzi wita nas gorącym aplauzem. Ara, który należy do "Druidów", drużyny przebywającej tu na biwaku, robi furorę opowieściami o swoich dokonaniach. Cieszymy się towarzystwem, myjemy w lodowatym potoczku, jemy kolację z "Druidami", którzy opowiadają nam o swoich doświadczeniach z rozmaitymi typami kisielu którym się tu zajadają. Wieczorem zasiadamy w dużej sali kominkowej, by, wraz z licznie zebranymi mieszkańcami domku (oprócz naszych, jest tu jeszcze z drugie tyle innych gości) posłuchać gospodarza domu, wirtuoza śpiewu i gitary Włodka Kaczmarskiego. Ten wieczór zapada mi w pamięć na długo.

Sobota, 04.05

Utulony dobrymi wibracjami tego domu śpię słodko do 8:30. Wszyscy są już na nogach oprócz nas. Znajduję Lidkę śpiącą nie wiedzieć czemu na gołej podłodze i pozostałych, ulokowanych nieco wygodniej na materacach. Nasz rodzynek znowu jest w kiepskim humorku, ale daje się namówić na zrobienie kaszy manny z dodatkami. Wychodzi z tego raczej mamałyga, obłąkańczo słodka ale sycąca. Pogoda jak marzenie, na niebie ani jednej chmurki. Konrad pogania Arusa i Lidkę, którzy guzdrają się z pakowaniem. Jemy śniadanie w gronie "Druidów" i rezydentów, wśród których, jak się dowiaduję, są nawet członkinie celtyckiej grupy tanecznej z Ursynowa! Wymieniamy się adresami, może coś z tego wyniknie w przyszłości. Pora się jednak żegnać, musimy dziś dotrzeć do Sącza, żeby uniknąć przewidywanych niedzielnych tłumów. Żegnani przez tłumy, ruszamy, proponuję przejazd szlakiem w odwrotną stronę, do Hańczowej. Ruszamy po nierównej drodze dość ostro pod górkę. Droga nie podoba się Konradowi, który jedzie wolno i daje głośno wyraz swojemu niezadowoleniu. Dojeżdżam na szczyt ostatniego wzniesienia, skąd droga aż do Hańczowej idzie w dół, oglądam się... I dostrzegam, że jest nas tylko troje. Konrad zniknął, moi towarzysze niczego nie zauważyli. Zastanawiamy się, co się stało, czekamy kilkanaście minut, ale Kondzia jak nie ma, tak nie ma. Postanawiam się cofnąć, a nuż złapał gumę albo czegoś zapomniał. Wracam w dół aż do chałupy, ale Konrada nie ma, choć ktoś widział go przejeżdżającego w przeciwną stronę. Z wysiłkiem wspinam się znów na górkę i dzielę się wiadomościami z resztą. Dochodzimy do wspólnego wniosku, że Konrad musiał się cofnąć do wczorajszego szlaku przez Wysową i zjedzie asfaltem do Hańczowej. Możemy tylko domyślać się, dlaczego oddalił się bez słowa. Zjeżdżamy dość stromym szlakiem do Hańczowej i nie znajdujemy tam ani śladu zguby. Z duszami na ramionach zjeżdżamy do Ujścia, gdzie, na szczęście, dostrzegamy Konrada pod sklepem. Tak jak przypuszczaliśmy cofnął się do asfaltu, mówi, że wołał do Arusa i Lidki, ale ci go nie słyszeli. Grunt, że jesteśmy razem! Wypijamy parę Tymbarków żeby to uczcić i ruszamy dalej. Stromym podjazdem wspinamy się pod górę, po prawej stronie ogromny i piękny zalew, nad nim rezydencje w stylu Beverly Hills. Druga góra, trzecia góra i jesteśmy już w Ropie. Przed nami Liszkowa Góra, która daje nam nieźle w kość, to chyba najtrudniejszy podjazd na naszej trasie, a może tylko taki się wydaje w temperaturze 35 stopni w cieniu. Nim dotrzemy na szczyt, wypacam chyba ze trzy kilogramy. Potem wspaniały zjazd w dół, zakosami, na liczniku znowu sześćdziesiątka. Wyprzedzamy kilka samochodów, kierowcy robią wielkie oczy. Jak burza wlatujemy do Grybowa. Jemy lody, zaglądamy na stację kolejową i dowiadujemy się, że do pociągu mamy jeszcze mnóstwo czasu, dość, by dojechać do Nowego Sącza i jeszcze odwiedzić stary. Mimo upału, tak też robimy. Niestety, jak się szybko okazuje, droga z Grybowa do Sącza też jest pod górkę, do tego na otwartej przestrzeni, gdzie słońce może bezkarnie przypuścić na nas atak. Rower Lidki nawala, co chwila gubi łańcuch. Naprawiam go, jak mogę, ale wiele to nie zmienia. Na ostatnim przed Sączem podjeździe rozciągamy się na dobre trzy kilometry: otwiera Konrad, który pędzi w poszukiwaniu cienia, potem ja z Arusem i na końcu Lidka. Na grzbiecie stacja benzynowa i sklep. Konrada nie ma, widocznie zjechał już do miasta, zatrzymujemy się pod sklepem i sączymy soki, czekając aż pojawi się Lidka. Kiedy nie zjawia się po dwudziestu minutach, dochodzimy do wniosku, że minęła nas kiedy staliśmy w sklepie (była kolejka) i beztrosko zjeżdżamy z dużą prędkością do Nowego Sącza, gdzie ku naszej grozie znajdujemy Konrada na rynku- samego! Włączam telefon, czekamy. Rozglądam się po rynku, mają tu piękny ratusz i trochę naprawdę ładnych starych kamieniczek. Sporo letnio ubranych ludzi kręci się dookoła, bądź siedzi w piwnych ogródkach. Dzwonek! To Lidka, jest dziesięć kilometrów od nas i prosi, żeby na nią zaczekać. Faktycznie, jakiś kwadrans później wjeżdża na rynek. Zasypujemy ją pytaniami, na które odpowiada półgębkiem. Z jej mocno niepełnej relacji wynika, że zepsuł się jej rower, ale znalazła kogoś kto go naprawił Niczego więcej nie udaje się nam z niej wycisnąć, szukamy więc obiadu i trafiamy do małego, przytulnego baru niedaleko rynku. Konrad zajada się gigantycznym kotletem, ja jem pierogi. Potem z Arusem wyprawiamy się na poszukiwanie deseru i znajdujemy przyjemną cukierenkę gdzie raczymy się bitą śmietaną. Utwierdzamy się w przekonaniu, że trzeba zajrzeć do Starego Sącza, podjeżdżamy po drodze na dworzec i kupujemy bilety. Miła niespodzianka, pociąg ma wagon bagażowy. Jedziemy na południe, trochę pod górę, trochę z góry. Na horyzoncie wspaniały widok na pasmo górskie- to jeszcze Beskid, czy już Pieniny? Zastanawiamy się, czy nie zdążylibyśmy dojechać jednak do Zakopanego, ale postanawiamy zrobić to przy następnej okazji.

Stary Sącz jest nieporównanie ładniejszy od Nowego; ma malutki ryneczek, otoczony chylącymi się kamieniczkami, ogromny klasztor, wąskie, pełne zieleni uliczki. Nawet ludzi jakby mniej, większość siedzi i rozmawia. Znajdujemy źródełko świętej Kingi i pijemy wodę. Obok drogowskaz reklamuje miejscowe miody; jedziemy tam! Na pierwszy rzut oka dom jest opustoszały, jednak po kilku chwilach dobijania się miła pani otwiera drzwi i zaprasza nas do środka. Mamy szczęście; właśnie przyjechali z pasieki. Stół jest zastawiony słoikami miodu w najrozmaitszych odcieniach brązu i żółci, świecami i figurkami z wosku pszczelego. Pięknie pachnie. Kupuję wielki słój miodu i dostaję w prezencie aniołka z wosku. Daję go Lidce, cieszy się. Miód upycham w sakwie, owijając go jak najstaranniej. Czas już nagli, wracamy więc do Nowego Sącza, mijając po drodze stojący w szczerym polu ogromny ołtarz milenijny. Nad drogą kłębią się roje much, na szczęście mam okulary. Po półgodzinie jesteśmy z powrotem na rynku, robimy ostatnie zakupy na drogę i jedziemy eleganckim pasażem na dworzec. Wszędzie czają się sokiści, uważamy więc, by nie dać im powodu do zaczepienia nas. Zdejmujemy sakwy (Lidka opróżnia swoje, zamocowane na stałe, zawartość niesie w foliowej torbie), przy okazji odkrywamy brak jednego z soków, który musiał wyślizgnąć się spod gum na bagażniku Lidki. Trudno, za późno, żeby po niego wracać. Ładujemy rowery bez problemu do bagażówki i znajdujemy sobie niezbyt miło woniejący, ale pusty przedział. Zanim pociąg rusza, wolne miejsca są już zajęte, na korytarzach też tłok. Siedzenia są bardzo niewygodne i większą część nocy spędzam próbując znaleźć jakieś ułożenie, przy którym nie bolałyby mnie plecy, Zazdroszczę ludziom śpiącym na korytarzu na karimatach, oni mogą wyciągnąć nogi. Noc dłuży się niemiłosiernie.

Niedziela, 05.05

W Warszawie jesteśmy wczesnym rankiem. Wyładowujemy sprzęt i siebie na Centralnym. Troczymy rowery. Konrad kończy pierwszy i, mówiąc coś o konieczności pośpiechu, żegna się szybko i znika. Wychodzimy na górę i warszawski smrodek atakuje nas z pełną siłą. Dobrze, że jest niedziela, przynajmniej ruch niewielki! Oglądamy się na Pałac Kultury, wciąż stoi. Kiedy odwracam się, by spytać Lidkę jak będzie wracać do domu, odkrywam, że zniknęła. Szukamy jej, ale swoim zwyczajem przepadła jak kamień w wodę! Spoglądamy na siebie z Arusem i zaczynamy się śmiać. I tak kończymy naszą rowerówkę w takim samym składzie, w jakim ją zaczynaliśmy, tydzień i blisko 500 km wcześniej.

Powrót