DZIENNIK RAJDU ROWEROWEGO
PO JURZE KRAKOWSKO-CZĘSTOCHOWSKIEJ
29.04-5.05 2001
Marcin Bartosiewicz

Pomysł spędzenia na rowerach długiego weekendu drążył nas od dawna . Krótko zastanawialiśmy się nad wyborem celu wyprawy, bo gdzie mogłoby być lepiej, niż na Jurze? Traktowaliśmy też wyjazd jako sprawdzian naszych sił przed planowaną wyprawą na południe Polski, w góry. Obciążyliśmy rowery niezbędnym ekwipunkiem i ruszyliśmy...Wejście do galerii...

  1. GALERIA z wyprawy
  2. Niedziela, 29.04
  3. Poniedziałek, 30.04
  4. Wtorek, 01.05
  5. Środa, 02.05
  6. Czwartek, 03.05
  7. Piątek, 04.05
  8. Sobota, 05.05

Niedziela, 29.04

Nasza załoga tym razem zapowiada się raczej skromnie: Luciu, Justyna, Adam i Asia nie wybierają się z braku czasu, za to być może dołączy do nas Kasia. Zapowiadają się także nowe twarze: Dawid, mój były kolega z pracy i Asia z Katowic. Zaczynamy zatem tylko we dwóch z Konradem. Ku naszemu przerażeniu, rano pada rzęsisty deszczyk. Postanawiamy być jednak twardzi i z sakwami wyładowanymi ciepłymi rzeczami wyruszamy na Zachodnią po mokrym wprawdzie, ale szybko schnącym w nieoczekiwanych promieniach słońca asfalcie. Pogoda poprawia się tak szybko, że powracają nam dobre humory. Dworzec, jak zazwyczaj o świcie, pusty z wyjątkiem nas i coś tak ze dwóch plutonów policji w pełnym rynsztunku bojowym, z tarczami, pałkami i śrutówkami w pogotowiu, na szczęście na sąsiednim peronie. Dziwnie się czujemy w takim sąsiedztwie, tym bardziej, że chłopaki sprawiają wrażenie dość bojowo nastawionych. Ale co tu robią? Tajemnica wyjaśnia się, gdy na peron zajeżdża pociąg z Łodzi wypełniony po brzegi szalikowcami i... kolejnymi kohortami zbrojnego ramienia sprawiedliwości. Przyznać muszę, że ich obecność wydaje się usprawiedliwiona: tak bandyckich gąb, jak u tych bliżej niezidentyfikowanych kiboli, dawno nie zdarzyło mi się oglądać. Gratulujemy sobie z Konradem, że jedziemy w przeciwnym kierunku. Z głupia frant pytam jakiegoś bardziej ludzko wyglądającego pasażera, z kim grają mecz ich idole? W odpowiedzi dostaję tylko kilka tępych spojrzeń. Trudno. Na szczęście zaraz zajeżdża nasz pociąg i pędzimy z rowerami u boku do pierwszego wagonu. Niespodzianka! W przejściu panoszą się już dumnie dwa górale, podróżujące -jak się upewniamy- do samej Częstochowy. Na szczęście koniec ostatniego wagonu jest wolny i tam właśnie znajdujemy nasze pied á terre. Trochę ciasno, ale jakoś się mieścimy. Przeszkadzają sakwy, ale decydujemy się ich nie odpinać, jako, że w przedziałach nie ma wolnych miejsc a przy rowerach i tak ktoś musi stać. Owocuje to wędrówkami roweru Konrada: ilekroć wsiada ktoś obszerniejszej postury, dzielny Kondzior dźwiga swojego rumaka powiększając przejście. Z sąsiedniego przedziału wychodzi sympatyczna dziewczyna i zagaduje nas. Nazywa się Alicja, jest studentką z Warszawy, wraca do domu pod Częstochową. Rozmawiamy całą drogę, rozstajemy się dopiero w Częstochowie. Alicja zaprasza nas do swojego domu, obiecujemy złożyć jej wizytę po drodze. Szukamy bankomatu dla Konrada i jadłodajni dla nas obydwu, co kończy się podwójnym sukcesem. W jednej z małych uliczek równoległych do głównego częstochowskiego traktu znajdujemy mały barek i posilamy się omletami. Potem- na Jasną Górę! Podjeżdżamy pod wzgórze na którym wznosi się dumnie klasztor a potem, w długiej kolumnie ludzi, pchamy nasze wierzchowce na dziedziniec klasztoru. Słońce świeci wspaniale i nasze nadzieje na udaną wyprawę zaczynają się spełniać. Ponieważ jest nas tylko dwóch, musimy zwiedzać na zmianę, mając oko na rowery. Idę pierwszy, obchodząc klasztor w niezmierzonym, rojącym się tłumie ludzi, którzy modlą się, zwiedzają, fotografują, rozmawiają w kilkunastu językach, kupują i sprzedają chyba wszystkie znane odmiany dewocjonaliów pod poważnym spojrzeniem Czarnej Madonny na głównym ołtarzu. Podziwiam oprawny w srebro obraz i przypominam sobie jej twarz, powieloną na dziesiątkach obrazów w mieszkaniu przyjaciółki rodziny, malarki zajmującej się malowaniem kopii jasnogórskiego obrazu dla kościołów w całym kraju. Potem zmieniam się z Konradem i, w czasie gdy on wspina się na wieżę by stamtąd fotografować wspaniałą panoramę, ja znajduję ponurego braciszka który tuż obok ma malutkie biuro w którym święci różańce, fotografie, obrazy i inne przedmioty, nie wyłączając -jak głosi tabliczka- środków transportu. Pytam, czy zgodzi się poświęcić rowery, zgadza się i robi to, uśmiechając się nieco jakby ironicznie. Teraz już nic złego nas nie spotka! Spod samego szczytu wieży macha do mnie Konrad.

Wyruszamy! Przetaczamy się dumnie samym środkiem miasta, korzystając z wygodnej ścieżki umieszczonej na środku zielonego bulwaru jakim jest aleja Najświętszej Marii Panny. Fajnie jest być rowerzystą w Częstochowie... Za miastem odnajdujemy naszą autostradę, czyli drogę nr 76 na Szczekociny. Niestety! Nasze najgorsze przeczucia realizują się- droga jest wąska, praktycznie pozbawiona poboczy i wściekle ruchliwa. Jedziemy przez jakiś czas, ale po kilkunastu minutach zaczynamy mieć jej serdecznie dość. Na horyzoncie po naszej lewej kusi z oddali nasz najbliższy cel: zamek w Olsztynie. Zjeżdżamy z drogi i spotykamy dwóch rowerzystów, wyglądających na ojca i syna na przejażdżce. Obiecują nam, że pokażą nam skrót na Olsztyn przez lokalną bocznicę kolejową. Jedziemy za nimi. W moim rowerze coś zaczyna złowrogo popiskiwać. Czyżby poświęcenie było złym pomysłem?

Na bocznicy stoi wprawdzie długi jak wąż pociąg towarowy, ale przenosimy rowery przez tory. Ani śladu sokistów. Toczymy się przez jakieś wsie (potem z mapą w ręku ustalamy, że były to Kusięta i przyległe sioła) po całkiem dobrym asfalcie, pokonując jedno spore wzgórze za drugim. Mięśnie, nieprzywykłe do takiego wysiłku, dają o sobie znać. Wjeżdżamy do sporego miasteczka. Olsztyn! Tłumy ludzi, atmosfera piknikowa, gra disco polo, stragany z różnorakim dobrem i wszechobecny zapach grilla dopełniają obrazu niedzielnego, rodzinnego piekiełka na łonie natury. Zamek, rojący się od ludzi, wznosi się na sporym wzgórzu, doskonale widoczny z każdego punktu miasteczka. Jemy niezłe lody i zwiedzamy zamek. Z rozpędu próbuję wjechać na wzgórze, co całkiem nieźle wychodzi dopóki nie dotrzemy do naprawdę stromo nachylonego zbocza. Ludzie wokół dziwują się cudakom wpychającym ciężko objuczone rowery na górę. Siadamy tuż pod najwyższą wieżą na stromej, nierównej skałce i siedzimy tak przez ponad godzinę jedząc, gadając i przyglądając się przewijającemu się korowodowi ludzi. Podziwiamy kolorowo ubrane pannice w towarzystwie jakiegoś żołnierza, które kuśtykają po kamienistym zboczu w butach na piętnastocentymetrowym obcasie! W końcu mamy już dość natrętnej muzyki z gigantofonów i popatrujących spode łba co masywniejszych wielbicieli wypoczynku na świeżym powietrzu i zbieramy się do odjazdu. Zjeżdżamy z górki na pazurki i znajdujemy naszą drogę na Biskupice i dalej, w głąb Jury. Jest 19:30, zatem nie przejedziemy dziś wiele. Pogoda w dalszym ciągu wspaniała. Pola, lasy i... kolejne wzgórza z długimi podjazdami i -dla równowagi- szalonymi zjazdami po drugiej stronie. Nie jeździliśmy jak dotąd zbyt często po takim terenie. Po niewiarygodnie, jak mi się zdaje, długim podjeździe lądujemy w Biskupicach. To spora wieś, ma nawet własną szkołę i w niej właśnie szukamy noclegu. Przemiła pani Stanisława zgadza się przenocować nas przez noc w sali gimnastycznej i nawet udostępnia nam czajnik elektryczny! O, szacowna niewiasto, będziemy cię dobrze wspominać! Pijemy herbatę i idziemy spać. Nasłuch komórkowy przynosi SMS-a od Dawida: nie przyjedzie, bo... opiekuje się kotem. Nieszczęśnik...
Na liczniku 48 km.

Poniedziałek, 30.04

Pierwsi uczniowie przychodzą do szkoły o 7:15. My, uprzedzeni przez naszą gościnną gospodynię nie dajemy się jednak zaskoczyć i jesteśmy spakowani i gotowi. Żegnamy się i ruszamy, ku wyraźnemu zawodowi rosnącej grupki maluchów. Kupujemy jeszcze trochę jedzenia w lokalnym sklepie. Mylę drogi i jedziemy przez lasy, by, po jakiejś godzinie, znaleźć się zamiast w Krasawie ... z powrotem w Biskupicach. Ups! Odnajdujemy właściwą drogę i toczymy się żwawo a upalne słońce wypędza resztki nocnego przymrozku. Szybko błogosławieństwo zmienia się w przekleństwo: upał robi się tak wściekły, że zaczynamy się przypalać. Szczególnie zagrożony jest Konrad ze swoją jasną karnacją. Smarujemy się czym tam kto ma. Konrad zdradza też objawy jakiegoś uczulenia: kicha i łzawi. Śniadanie jemy na wyniosłej skałce z widokiem na całą okolicę. W planach jest dotrzeć do Złotego Potoku gdzie ma dom Alicja a potem odwiedzić zamki w Mirowie i Bobolicach. Przejeżdżamy przez Krasawę i wjeżdżamy w przepiękny las, po lewej stronie wije się malowniczo rzeczka Wiercica (trafna nazwa;). Niesamowicie wyglądają schowane w szczerbatych skałkach źródła Zygmunta i Elżbiety, tak przynajmniej nazywają się na mapie. W ogóle okolica nad podziw urozmaicona, czego dowodem jest napotkana grupa malarska na plenerze nad brzegiem rzeczki. Po prawej w lesie wielkie, ostre skałki pogrupowane po dwie-trzy. Szybko lądujemy w niczym się poza nazwą nie wyróżniającym Złotym Potoku i po krótkim wywiadzie w sklepie znajdujemy dom Alicji. Na szczęście zastajemy ją i następną godzinkę spędzamy sącząc herbatkę nad rozległym stawem w towarzystwie Ali, kota i sporadycznie pojawiających się członków rodziny. Czas (i upał) jednak dają się we znaki; pora potoczyć się dalej. Żegnamy gościnną Alicję i wracamy drogą koło źródeł, obleganych przez jakąś całkiem liczną wycieczkę. Ryzykujemy i popijamy pyszną chłodną wodę; co na być, to będzie! Jesteśmy na Szlaku Orlich Gniazd, co ujawnia się dość szybko kiedy to natrafiamy na szlaku pieszym na zbójecką jaskinię i ruiny starej fortyfikacji wzniesione na czubku niebotycznej skałki. Ażeby tradycji stało się zadość, wtaczam rower do jaskini. Jeździć specjalnie się po okolicy nie da (stromo i mnóstwo drzew), więc nasze objuczone rumaki biorą odwet za dźwiganie nas na asfalcie i łaskawie pozwalają się prowadzić po nierównym gruncie. Czerwonym szlakiem pieszym docieramy do Niegowej, to już o krok od zamku w Mirowie. Upał nadal doskwiera i zatrzymujemy się na obiad. Konrad pochłania hamburgera, ja- raczę się kanapkami. Spotykamy grupę na rowerach jadącą w tym samym kierunku i rozmawiamy z nimi chwilę. Znowu po gładkim asfalcie mkniemy do Mirowa. Zamek wznosi się dumnie na skalistej grzędzie, wokół- niestety- sporo ludzi. Wtaczamy rowery na górę i ku naszemu zaskoczeniu na skalistym płaskowyżu nieopodal resztek murów odnajdujemy wielki obóz harcerski! Bliższe badania ujawniają, że mamy do czynienia z Zawiszakami, którzy traktują nas całkiem przyjaźnie i zapraszają nawet na wieczorne ognisko, ale w planach mamy przejechać jeszcze sporo, więc dziękujemy uprzejmie. Piękną okolicę wybrali sobie na bazę! Obchodzimy z powagą ruiny mirowskiego zamku, przełażąc przez ciasne przejścia (pamiątkę w postaci blizny na grzbiecie mam do dzisiaj), uśmiechając się do przemiłych Zawiszaczek, które mają w ruinach grę. Szlak pieszy wznosi się do góry w stronę bliźniaczego zamku w Bobolicach, tam więc kierujemy nasze wierzchowce. Równolegle z nami wędruje grupa oazowa, też na rowerach choć bez bagażu, pod czujnym okiem zakonnicy. Mimo groźnego wyglądu, okazuje się przesympatyczną osobą i trochę rozmawiamy. Szlak za to funduje nam niespodziankę zgoła odmienną: najeżony ostrymi skałkami, stromy i wąski bardzo utrudnia wędrówkę. Rowery złośliwie ciągną nas w dół, krzaki łapią za ubrania. W pewnym momencie staję nad czterometrowym urwiskiem, na szczęście odnajduję stromą ścieżkę w dół w pobliskich krzakach i ostrożnie sprowadzam rower w dół. Ruszam dalej i po kilku krokach słyszę głos Konrada, wołającego do mnie: "Tędy schodziłeś?". Potwierdzam nie oglądając się za siebie i po chwili przeczucie każe mi odwrócić głowę. Konrad, ściskając rower, próbuje właśnie wymacać nogą jakiś punkt oparcia na tym samym urwisku, które przed chwilą mnie zatrzymało. Powstrzymuję go krzykiem i wskazuję właściwą drogę. Konrad dąsa się nieco przez następne parę minut: "Mówiłeś, że tamtędy". W końcu jednak wtaczamy rowery pod ostatnią górę i rozsiadamy się w triumfie pod murami zamku w Bobolicach. Chwilę później docierają do nas ozazowcy. Widoki bajeczne, na horyzoncie doskonale widoczny sąsiedni zamek w Mirowie. Spędzamy trochę czasu na kontemplacji. W ruinach kryje się zajęta sobą parka. Zjazd spod zamku nie jest na tyle stromy, by nas zniechęcić do zjazdu. Przed nami oazowcy prześcigają się, kto szybciej dotrze do podnóża skały. Skutek jest natychmiastowy: dwójka wywraca się, tylko kurz idzie z nich i z rowerów. Kiedy docieramy do nich jest po wszystkim: złamany w pół rower i kierowcę ze zwichniętym barkiem energiczna zakonnica transportuje do nyski. Znacznie ostrożniej jedziemy dalej i lądujemy we wsi Bobolice, gdzie bezskutecznie poszukujemy sklepu (zaczynamy myśleć o kolacji a jutro pierwszy maja i nie wiadomo, czy znajdziemy coś otwartego). Sklep w Bobolicach jest zamknięty, co daje nam bodziec do przyciśnięcia pedałów i dojechania do Ogorzelnika. Tamtejszy sklep jest jak najbardziej czynny i wyposażony w soki Tymbarku, co skwapliwie wykorzystujemy. Po paru kilometrach docieramy do sporego sztucznego zalewu koło Zdowa i decydujemy się spędzić tam noc w towarzystwie jeszcze kilku namiotowiczów. Ludzie są mili, co utwierdza nas w przekonaniu, że dobrze wybraliśmy. Woda lodowata, w powietrzu latają chmary owadów. Przed snem sprawdzam licznik: 68 kilometrów, zdecydowanie poniżej średniej.

Wtorek, 1.05

Jako, że jest święto pracy wstajemy późno, bo około ósmej. Noc zresztą nie należała do najspokojniejszych; hałasy, krzyki, muzyka. Najwyraźniej rozbiliśmy się nad miejscowym odpowiednikiem Zalewu Zegrzyńskiego. Po raz drugi zanurzam się w lodowatych falach, Konrad odmawia uczestnictwa, całkiem słusznie dowodząc, że kąpał się wczoraj. Wciąż zresztą ma katar i paskudnie łzawi, to najwyraźniej alergia. Zwijamy namiot i wyruszamy w poszukiwaniu śniadania. Mija nas sporo samochodów jadących w przeciwną stronę, z całymi rodzinami na pokładach. Miłą, gładką asfaltówką docieramy do Kroczyc. Centrum wszechświata! Mnóstwo pootwieranych i dobrze wyposażonych sklepów, są nawet chrupiące bułeczki! Wyposażeni, kierujemy się na zamek Morsko na Skałach Podlesickich, by, zgodnie z tradycją, zjeść posiłek w miejscu z widokiem. Żar leje się z nieba, ostro już przypieczony Konrad obawia się o swoją skórę. Ja, na szczęście, opalam się mniej agresywnie. Wspinamy się dość stromym szlakiem przez jesienne jeszcze z wyglądu lasy, pod kołami skrzypią liście. Robi się zbyt stromo i musimy pchać rowery aż do szczytu. Tam oczekuje nas niespodzianka: ogromny ośrodek wypoczynkowy (Przemysłu Węglowego, jak głosi tabliczka) wyposażony we wszystko, czego można by sobie zażyczyć i niewymownie paskudny. Tłumy ludzi, a jakże, też są. Nieco na uboczu wznosi się spora skałka z maleńką forteczką na szczycie. Śniadanie jemy pod ogromną drewnianą wiatą, zazwyczaj służącą do piwnych imprez. Jest południe. Trawimy przez chwilę oglądając forteczkę (w większości niedostępną) i zjeżdżamy szlakiem w dół. Przy recepcji ośrodka kolejne memento: nieszczęśnik połamany chyba w trzech miejscach czeka na karetkę. Zastanawiamy się, czy nie jeździł na rowerze. Brrrr... A my nie mamy nawet kasków...

Trzymając się dalej szlaku jedziemy w dół do Żerkowic. Dookoła lasy, z lasów sterczą skałki, na prawie każdej wiszą w kolorowych gronach alpiniści. Zabawny widok. Uwagę przyciąga zwłaszcza Okiennik Wielki, przypominający czubek gigantycznej, wbitej w ziemię igły. Pozostawiając z prawej wspinający się pod górę szlak, jedziemy do Kiełkowic i dalej na południe, w stronę Ogrodzieńca. Z okolic Bukowca dostrzegamy wreszcie zamek: jest biały i ogromny. Tymczasem jednak słońce praży, Konrad żąda cienia i jedzenia (a potrafi być w tych kwestiach bardzo stanowczy), postanawiamy zatem dotrzeć do podnóża olbrzyma i poszukać jadła i napoju w miasteczku. Podzamcze wypełnione ludźmi, samochodami, straganami z rozmaitym dobrem, istna Krynica Morska w sierpniu! Znajdujemy podejrzanie wyglądający (ale zacieniony) lokalik, ja jem szybko, Konrad wolno, na czas jakiś rozstajemy się zatem. Pozostawiając go przy stoliku podjeżdżam nieco wyżej do podnóża zamkowych murów. Dzwonię z budki do domu (wszystko w porządku) i Kaśki (dojeżdża jutro) a potem leżę sobie w cieniu i piszę kartki dopóki nie odnajdzie mnie syty i wypoczęty Konrad. Do i z zamku płyną strumienie ludzi, wewnątrz gra na pełny regulator jakaś kapela z piekła rodem, ruszamy na obchód po zewnętrznej stronie murów. Od północy śliczne strzępiaste skałki, są i - a jakże - alpiniści. Znajdujemy zaciszne miejsce pod skałką, K. rusza oglądać zamek, ja oglądam skałkowców i pilnuję rowerów. Jedna z wspinających się dziewczyn uśmiecha się do mnie, odpowiadam tym samym. O rozmowę trudno - ona wisi kilkanaście metrów wyżej. Po godzince zjawia się Konrad, teraz moja kolej. Płacę za bilet i wchodzę na teren zamku. O szczęśliwy losie! Kapela właśnie skończyła katować głośniki i zabiera się do odejścia. Spaceruję więc napawając się ciszą i ogromem ruiny, jest jeszcze większy od Krzyżtopora, w którym nocowaliśmy z Konradem kilka lat temu. Wspinam się na wieże, podziwiam widok. Jest na co patrzeć, widać całą okolicę na kilkadziesiąt kilometrów w każdą stronę. Na tyłach zamku wypatruję też kolejne wspaniałe skałki, trzeba je będzie obejrzeć. Zamek idealnie niemal wtapia się w otoczenie, to typowa cecha jurajskich warowni; zdają się być niemal tworami natury, nie dziełami ludzkiej ręki.

Wracam do Konrada, jedziemy na południową stronę zamku. Macham na pożegnanie "mojej" alpinistce, ona mnie też. Z drugiej strony zamku jeszcze wspanialsze skałki, oblepione gęsto dzieciakami. Kolonie? Wokół pełno potencjalnych miejsc na biwak, z wierzchołków fantastyczne widoki. Żołądek Konrada znowu domaga się pożywienia. Zjeżdżamy w dół na kolejny posiłek. Gdzie on to wszystko mieści? Przy posiłku omawiamy kwestię logistyczną: Kaśka ląduje jutro w Zawierciu, trzeba ją stamtąd odebrać i dowieźć z powrotem do Ogrodzieńca, bo chce zobaczyć zamek. Musimy więc przenocować w okolicy. Namawiam Konrada, żeby zajrzeć na kemping, jest pełny po brzegi ale zadziwiająco spokojny. Skałkowcy, turyści, parę grup z rowerami. Mają prysznic! Zostajemy. Cena 6 zł od głowy nie jest wygórowana, rozbijamy namiot obok grupy harcerzy z Warszawy, bodajże 192 z Żoliborza. Jem kanapki, nienasycony K. przyłącza się. Pora spać, mnie jednak coś ciągnie na spacer. Obchodzę kemping, wszędzie wrze nocne życie, ktoś gra na bębnie. Ludzie siedzą w grupkach, rozmawiają. Śpiewają nocne ptaki. Nad wszystkim wznosi się przepysznie podświetlony zamek. Noc jest chłodna i spokojna. Nie pamiętam żadnych snów.

Środa, 02.05

Wstaję o siódmej, nie dość jednak wcześnie by wyprzedzić Konrada w wyścigu do prysznica. Nawiasem mówiąc, ów osławiony przyrząd jest gumową rurą z której leniwie cieknie wrzątek. Jest i druga rura, podłączona do hydrantu, z wodą dla odmiany lodowatą. Mycie polega na żonglowaniu obiema i unikaniu większych poparzeń. Oczywiście natychmiast polewam sobie wrzątkiem głowę, rezygnuję zatem z dalszych prób jej umycia (boli przez parę godzin). Pakujemy się sprawnie i ruszamy. Postanawiamy odnaleźć przed śniadaniem (i przyjazdem pociągu) górę Birów, gdzie ponoć było niegdyś grodzisko. Jedziemy przez rzednący las, trafiamy najpierw na cmentarzysko kurhanowe, potem wpychamy rowery pod spore wzgórze zwieńczone kilkoma skałkami, sterczącymi na kształt wież strażniczych. Pomiędzy nimi znajduje się spora trawiasta platforma, niewątpliwie dawny wewnętrzny dziedziniec. Żałuję, że tu nie nocowaliśmy. Wchodzę na najwyższą ze skalnych "wieżyczek" i siadam w słońcu. Całą okolicę mam jak na dłoni. Nachodzi mnie dziwne przekonanie, że kiedyś musiał tu być punkt obserwacyjny, że z tego właśnie miejsca wartownicy wypatrywali wrogów. Zastanawiam się, ilu ludzi siedziało w tym miejscu na przestrzeni wieków, o czym myśleli. Czuję się jednym z nich, to krzepiące, choć trochę niesamowite wrażenie.

Czas jednak płynie i wracamy do Podzamcza. Konrad przeżywa chwilę grozy gdy jego ulubiony lokalik z hamburgerami okazuje się być zamknięty. Jedziemy więc w dół fantastycznym zjazdem do Ogrodzieńca, gdzie bar też jest closed. Kupuję zatem standardowy zestaw podróżnika: bułki, kefir, serek i Tymbark, po czym zasiadam w lokalnym parczku. Konrad przeszukuje okolicę w nadziei na bardziej godziwe lokum, ale nic nie znajduje i w końcu do mnie dołącza z analogicznym menu. Po posiłku pedałujemy do Zawiercia (znowu w dół, co to będzie w drodze powrotnej!) i odnajdujemy dworzec. Pojawia się pociąg, wysiadają pasażerowie, Kaśki ani śladu. Konfuzja. Nagle na końcu składu zaczyna się jakiś ruch i konduktor wynosi na peron znajomego bladoniebieskiego Gianta, po chwili pojawia się Kaśka. W porównaniu z nami, opalonymi weteranami, jest blada jak ściana. Obiecujemy jej, że wkrótce się to zmieni i wybywamy. Upał coraz większy. Konrad decyduje się pozostawić mnie z Kaśką i pędzi co rower wyskoczy do Podzamcza, my jedziemy wolniej. Kaśka, zmuszona do jechania w upale pod górkę, zbiera niezłe cięgi, pot leje się z niej strugami. W Podzamczu odnajdujemy Konrada, wypoczywającego w cieniu w swojej ulubionej knajpce. Pozostawiając go tam, jedziemy na zamek, pod znane już skałki. Kaśka rusza do zamku, ja pilnuję wypatrując znajomych twarzy. Niestety, dziś wspina się inna grupa. Po 30 minutach zjawia się Konrad, wkrótce potem wraca Kaśka. Zabieram ją w rajd po skałkach, wszędzie pełno wspinaczy. Wyjeżdżając z zamku spotykamy siostrę Kaśki, Emilkę, z grupą znajomych. Na rynku ustalamy dalszą trasę: opuścimy czerwony szlak i pojedziemy przez Ryczów, Krzywopłoty i Bydlin (gdzieś pomiędzy nimi ma być kolejny zamek) w kierunku na Klucze i Pustynię Błędowską. Tak też robimy. Żar leje się z nieba, na szczęście jedziemy trochę przez lasy. W Krzywopłotach trafiamy początkowo na cmentarz, ale po zasięgnięciu języka wspinamy się z rowerami na górkę i znajdujemy ruiny maleńkiego, czworokątnego zameczku. Dalej! Przejeżdżamy przez Cieślin i Golczowice i po długim zjeździe lądujemy w Kluczach. Na mapie są jakieś jeziorka, ale okazują się niestety brudnawymi stawami przy miejscowej papierni. W parku znajdujemy knajpkę o wielce adekwatnej nazwie "Oaza". Tanie jedzenie, dobre lody. Zasiadamy na ganeczku i spożywamy, obserwując włóczące się po okolicy grupki militarnie odzianych młodzieńców. Bereciarze są wszędzie, czyżby trwała właśnie sławetna Pustynna Burza? Policja w parku użera się z miejscowymi pijaczkami. "Araby" uśmiecha się tłusty właściciel "Oazy".

Z pełnymi brzuchami wsiadamy na rowery i ruszamy, kierując się drogowskazami "Pustynia Błędowska". Wjeżdżamy na wzgórze, mijamy jakiś festyn, jeszcze kawałek do góry i nagle otwiera się przed nami widok na zupełnie inny krajobraz. Spodziewałem się pustyni i jestem rozczarowany, bo teren przed nami jest cały porośnięty karłowatą roślinnością, spod której gdzieniegdzie tylko prześwitują żółte ławice piasku. Spodziewałem się, że będzie niewielka i tu również czeka mnie zaskoczenie, bo niemal płaska równina rozciąga się na dziesiątki kilometrów przed nami. Podziwiamy okolicę z wierzchołka wzgórza, nieopodal sterczą z ziemi ruiny budynku i ogromna, obserwacyjna wieża z załogą w postaci jakiejś pary. W ruinach siedzą ponuro popatrujący młodzieńcy. Słońce powoli zniża się nad pustynią, widok bajeczny. Trzeba jednak podjąć jakąś decyzję. Planowaliśmy spać na pustyni, teraz jednak widać, ze nawet jeśli przebijemy się przez piaszczyste drogi, to namiot będzie widać z odległości wielu kilometrów i możemy mieć nieproszonych gości. Postanawiamy przejechać skrajem pustyni do asfaltówki na Bukowno i tam poszukać miejsca na nocleg. Przez gęste laski dojeżdżamy do drogi i jedziemy na zachód, wypatrując przecznic. Znajdujemy kilka, wszystkie jednak zastawione szlabanami ze złowrogimi napisami "Teren leśny. Wstęp wzbroniony". W końcu mijamy jeden ze szlabanów i lokujemy się na skraju młodniaka nieopodal bramy wiodącej do ogromnej kopalni piasku. Teren wygląda na opuszczony, trochę się jednak obawiam, bo widać nas z przecinki. I faktycznie, godzinę później siedzimy właśnie przed namiotem kiedy drogą przelatuje polonez. Zatrzymuje się, cofa i zatrzymuje przy nas, kierowca wytrzeszcza oczy. Konrad i Kaśka popatrują na mnie znacząco... Pora znowu odegrać ambasadora dobrej woli, na szczęście kierowca, pracownik kopalni, jest skłonny do kompromisów. Obiecujemy nie pozostawiać żadnych śladów i nie zniszczyć młodniaka (słowa dotrzymujemy) i pozwala nam zostać na noc. Na liczniku 60 km, wiatr zrywa nam folię z rowerów. Z "opuszczonej" kopalni dobiegają odgłosy pracy jakichś wielkich maszyn.

Czwartek, 03.05

Noc bardzo ciepła. Kaśka dziwi się, bo straszyliśmy ją opowieściami o ujemnych temperaturach. Zbieramy się szybko, troczymy rowery i przez wymarłe Klucze (jest siódma rano) jedziemy do Olkusza. Miasto jest spore, z uroczym rynkiem. Kupujemy w sklepie produkty śniadaniowe i zasiadamy na niewielkim placyku pokrytego siecią niskich murków, które - jak wynika z niewielkiej tabliczki - są fundamentami klasztoru. Po posiłku wyjeżdżamy na północ, z zamiarem odwiedzenia zamku w Rabsztynie i tu przydarza nam się paskudna historia. Zaraz za Olkuszem droga idzie niemal pionowo w górę i dociągamy na szczyt z najwyższym trudem. Dopiero tam orientujemy się, że jesteśmy tylko we dwójkę z Kaśką, Konrad gdzieś zniknął. Nikomu nie uśmiecha się wracać, by jeszcze raz drapać się w upale pod górkę, postanawiamy zatem odczekać dziesięć minut. Kiedy te mijają a Konrada nadal nie ma, zrzucam część ładunku i, pozostawiając Kaśkę na szczycie, zjeżdżam z powrotem do Olkusza. Konrada ani śladu. Objeżdżam okolicę, zaglądam nawet na rynek, pytam kilku ludzi, zaglądam do każdego zakładu samochodowego w zasięgu wzroku. Nic. Dysząc w piekielnym upale wdrapuję się do Kaśki i zastanawiamy się, co robić dalej. Gdyby Konradowi zepsuł się rower, czekałby przecież przy drodze. Jeśli zdecydował się zawrócić po coś, czego zapomniał, zaraz powinien wrócić. A może pojechał inną trasą? Czekamy kolejne 20 minut. Nic. Narasta nerwowa atmosfera. W rozpaczy decydujemy się pojechać na zamek w Rabsztynie, gdzie w końcu podążaliśmy, i zobaczyć, czy Konrad nie czeka na nas na miejscu. Tak też robimy. Zamek jest spory, ładny, stoi na wysokim wzgórzu z parkingiem u stóp, całymi rodzinami łażą po nim turyści. Niestety, ani u podnóża, ani na szczycie wzgórza nie widać Konrada. Czekamy pół godziny pod murami zamku, skąd widzimy wszystkie podejścia pod górę. Nadal nic. Poważnie już zaniepokojeni wracamy do Olkusza. Na rynku, w kawiarnianym ogródku znajdujemy bardzo naburmuszonego Konrada. Na nasze pełne ulgi powitanie reaguje gwałtownymi wyrzutami. Robi się niemiło. Okazuje się, że faktycznie miał awarię; zgubił śrubę podtrzymującą bagażnik i zatrzymał się u stóp podjazdu. Twierdzi, że czekał dziesięć minut na nasz powrót, po czym wziął sprawę w swoje ręce i znalazł gdzieś niedaleko warsztat, gdzie szybko doprowadził rower do porządku. Nie wierzy, że szukałem go w Olkuszu, zarzuca nam egoizm i brak myślenia. On też szukał nas w Rabsztynie, ale nie wjeżdżał na zamkową górę, sądząc, że czekalibyśmy na niego na parkingu u jej stóp. Emocje idą w ruch, kłócimy się przez chwilę, bo każdy z nas uważa, że drugi popełnił błąd. Kaśka kompletnie zagubiona, spogląda tylko to na jednego, to na drugiego. W końcu nie wytrzymuję i odjeżdżam, jestem zbyt wściekły, żeby dalej się kłócić, boję się, że stracę kontrolę. Jeżdżę wokół rynku, czując, jak stres powoli opada. Po kilkunastu minutach jestem już w stanie wrócić i podjąć rozmowę. Nie jest przyjemnie, ale drogą wzajemnych ustępstw jakoś się w końcu dogadujemy. W nieco napiętej atmosferze wyjeżdżamy z Olkusza luksusową (i ruchliwą) drogą E 40, z której szybko skręcamy na Kosmołów i dalej na Skałę. Po górkach i dołkach jedziemy przez wsie Sułoszowa I, Sułoszowa II i Sułoszowa III (tak stoi czarno na białym na tablicach). W Sułoszowej III odbywa się nawet jarmark, droga zatłoczona pojazdami i straganami z tandetą, gra jakaś discopolowa kapela. Z kolei Sułoszowa II wygląda jak szwajcarski kurort, z maleńkimi domkami przytulonymi do podnóży wyniosłych skałek. Zielono, urokliwie, z cienia skalnych formacji wieje rześkim chłodem. Pięknie tu, w dolinie oflankowanej z obu stron wapiennymi grzebieniami, kuszącymi do wspinaczki. Zieleń gęstnieje, skałek coraz więcej i nagle wyrasta przed nami spore wzgórze a na nim wyniosły zamek, w dodatku wcale nie ruina. Poznaję go, to Pieskowa Skała. Byłem tu trzykrotnie. Podjeżdżamy bliżej, wokół tradycyjnie kłębi się różnobarwny tłum. Obok rowerzystów pojawiają się motocykliści; znak, że wracamy do cywilizacji. Na pagórku dokładnie naprzeciw zamku znajdujemy małą kawiarenkę, przy której zasiadam wygodnie z notatnikiem, podczas, gdy K&K zwiedzają zamek. Po mniej więcej godzince wracają i pokonujemy dość męczący podjazd do Podzamcza, gdzie ma się znajdować kemping. Jesteśmy już w Ojcowskim Parku Narodowym i nie chcemy ryzykować spania na dziko. Kemping znajdujemy, zaprzyjaźniamy się z Anią, córką jego właściciela i dowiadujemy się, że biwakowanie kosztuje 4 zł od głowy, nie ma niestety prysznica. Ale i tak jak dla nas jest w porządku, zostawiamy bagaże i zjeżdżamy na obiad do znajomej już knajpki. Konrad z Kaśką jedzą obiad, ja wdrapuję się na zamek. Trochę za dużo ludzi, ale widok z wieży jak zwykle bajeczny. Od mojej ostatniej wizyty sporo się zmieniło, wszystko jest czyste, zadbane, opatrzone odpowiednim podpisem. Turyści kłębią się, mrowią, fotografują, filmują, ochają i achają. Uciekam.

Podjeżdżamy razem kawałek dalej, by w ostatnich promieniach słońca obejrzeć Maczugę Herkulesa. Potem znowu bierzemy kurs pod górkę, do Podzamcza. Rozbijamy namiot na rozległej łące, z widokiem na ciągnące się po horyzont pastwiska. Obok biwakują ludzie z Warszawy, też z rowerami choć mniej obładowani. Rozmawiamy trochę. Pijemy herbatę, myjemy się, wpychamy rowery do stodoły i spać! W ostatniej chwili, już w ciemnościach, pojawia się kolejna grupa. Rozbijają się niedaleko. Noc jest zimna i cicha.

Piątek, 04.05

Pobudka późna, o ósmej rano. W namiocie gorąco, duszno, na niebie chmury. Myjemy się w umywalce, żegnamy z gospodarzami i w drogę! Znajomy już zjazd nie przynosi niespodzianek, mijamy zamek i wjeżdżamy w dolinę Prądnika. Mnóstwo skałek o najfantastyczniejszych kształtach po obu stronach drogi, trochę ruchu na samej szosie. W cieniach zalega nocny chłód, słońce przygrzewa przez chmury. Niespodziewanie okazuje się, że jesteśmy w Ojcowie. Nie pamiętałem, że jest tu tak pięknie. Jeszcze więcej skał, zieleni, domków a wszystko ładnie zakomponowane. Nad drogą piętrzy się wyniosłe wzgórze, na nim zalesione ruiny. Ale najpierw posiłek. Znajdujemy w tym rajskim zakątku knajpkę i na jej zapleczu jemy śniadanie. Zamiast sjesty wjeżdżamy do zamku i dalej pod górkę, gdzie jest drogowskaz do campingu. Podjazd okazuje się alpejskim koszmarem, kręci się i kręci na niemal pionowym zboczu i wylewamy sporo potu nim w końcu lądujemy na czubku. Kemping należy do PTTK, chcą 5 zł od głowy, nieźle to wygląda. Póki co jednak zjeżdżamy ślimakiem do zamku i triumfalnie przejeżdżamy przez bramę. Zamku właściwie nie ma, zostały tylko resztki murów i odbudowana spora wieża, za to widok na dolinę, jaki rozciąga się z korony murów wynagradza sowicie niedostatki architektoniczne. Zostajemy chwilę na górze, po czym wracamy do doliny i postanawiamy trochę poleniuchować. Wskutek lekkiej różnicy zdań (nic to w porównaniu z wczorajszym wybuchem) lądujemy w różnych miejscach na sjestę: Konrad pod parasolem w knajpce, my nieopodal, na zielonej trawie pod drzewami. Mam ochotę na drzemkę, podsypiam, Kaśka się nieco nudzi, na szczęście pojawia się spora grupa rowerzystów która na tyle ją absorbuje, że mogę złapać trochę snu. Po dwóch godzinach słodkiej drzemki moje dolce far niente zostaje przerwane: pojawia się Konrad z wiadomością, że oto spotkana wczoraj grupa doniosła mu o jeszcze jednym kempingu, położonym nieco dalej w dolinie. Zjadamy obiad (o ile frytki z sałatką zasługują na tak szumną nazwę) i odwiedzamy rzeczony kemping. Ceny są faktycznie niższe a towarzystwo liczniejsze (pewnie dlatego, że nie trzeba zdobywać Everestu żeby się tam dostać). Pytamy o możliwość zostawienia bagażu, ale spotykamy się z dość chłodną reakcją. Wskazują nam ganek sąsiedniego domu: "Rzućcie tam, nikt ich nie ruszy". Rzeczony ganek jest gęsto zaludniony i w dodatku ulokowany raczej centralnie, więc rezygnujemy z propozycji i jedziemy dalej z bagażem, pocieszając się, że to zapewnia nam tak cenioną niezależność. Toczymy się dalej podziwiając bajeczne widoki, zaglądamy do Bramy Krakowskiej, wypijamy po łyku wody ze Źródła Miłości. Na horyzoncie pojawiają się złowieszcze, burzowe chmury. Zatrzymujemy się w przytulnym barze "Okienko", Kaśka je bardzo dobre pierogi. Burza grzmi coraz bliżej. Zastanawiamy się, czy wracać, czy jechać dalej. Pani Z Okienka sugeruje, by poszukać noclegu w pobliskim domu. Postępujemy za jej radą i za cenę 5 zł od głowy rozbijamy się niemal na podwórzu u bardzo miłych ludzi. Obiecują nam dostęp do prysznica, co ostatecznie przełamuje nasze opory. Póki co korzystając z pogody wspinamy się na krawędź doliny i obserwujemy widoki. "Rivendell" mówi Konrad i faktycznie jest coś bajkowego w tym morzu zieleni odkrywającym gdzieniegdzie dachy i podwórza domów, z dwóch stron ściśniętego skalistymi brzegami wąwozu, z dobrze widoczną błękitną wstęgą Prądnika. Zaczyna padać, schodzimy na dół. Docieramy już w ciemnościach. Błyska i huczy, gospodyni zabawia nas rozmową o ostatniej burzy, która spowodowała spiętrzenie miejscowej rzeczki i powódź. "A, tędy to taka fala szła" pokazuje w stronę naszego namiotu. Informuje nas również, że dostęp do prysznica mamy o szóstej rano. Rozmawiamy jeszcze chwilę, w końcu meszki zapędzają nas do namiotu.

Sobota, 05.05

Budzimy się zgodnie z planem. Powodzi najwyraźniej nie było, bo nasz namiot stoi tam, gdzie stał, choć mokry od deszczu. Myjemy się wreszcie w ciepłej wodzie, pakujemy i jedziemy po szybko schnącym asfalcie. Dolinę opuszczamy wąwozem o bajecznej nazwie Korytania, drogą wijącą się wśród gęstych drzew, w unoszącej się tu i ówdzie mgiełce. Nie spotykamy ludzi ani pojazdów, czuję się jakbym przeniósł się do średniowiecza. Jedziemy niespiesznie, rozmawiamy, wymyślamy historie o pochodzeniu nazwy wąwozu. Najbardziej podoba mi się jedna, wywodząca nazwę od trudniącego się ciesiołką plemienia Korytanów. Nastrój psuje tylko mój rower: coś obluzowało się w pedale, który upiornie piszczy co jakiś czas. Nie pomaga dokręcanie i smarowanie. Na szczęście dojeżdżamy do lepszej drogi i mogę przyspieszyć. Niestety, wraz z popękanym asfaltem kończą się też i pogrążone w zadumie gaje doliny Prądnika. Po obu stronach drogi na Kraków ciągną się monotonne, odsłonięte pastwiska i pola, gdzieniegdzie tylko przetykane kępami zieleni. Na szosie ruch, nie przeszkadza nam jednak bo droga jest szeroka. Po ostrym zjeździe w dół dostrzegamy tablicę "Kraków". To już? Niewiarygodne szczęście mają krakowiacy, o godzinę drogi od swego miasta mając takie miejsca, jak Ojców. Przejeżdżamy przez peryferie i docieramy na rynek. Słonce praży, choć zbierają się chmury. Zjadamy naleśniki w małym barku nieopodal rynku, jeździmy trochę po Plantach. Odwiedzamy dworzec, żeby kupić bilety i znów włóczymy się po mieście. Kupuję świeże obwarzanki, zabiorę je do domu. Burza w końcu decyduje się wyładować nad miastem, chronimy się zatem w Sukiennicach i podziwiamy błyskawice i grzmoty. Jakaś dziewczyna biegnie na bosaka przez kałuże. Deszcz wkrótce ustaje i przychodzi pora odjazdu. Wbrew obawom udaje nam się załadować z rowerami i całym bagażem, trochę śpimy, trochę rozmawiamy. Podróż do Warszawy mija błyskawicznie, kiedy jedziemy do domu z Zachodniego, bledną wspomnienia zielonych wzgórz i białych skał Jury. Wiem jednak, że tam powrócę.

Powrót