DZIENNIK OBOZU ROWEROWEGO PO LITWIE I ŁOTWIE
sierpień 2000 roku
Marcin Bartosiewicz

Dzienniki wyjazdów prowadzę od dawna, czasem z lepszym, czasem z gorszym skutkiem. Trzy tygodnie spędzone na rowerze na Litwie i Łotwie nie obfitowały w książkowe przygody, czy dramatyczne zwroty, była to jednak wyprawa na tyle dla mnie ciekawa, i to z dwóch różnych powodów (pierwszy raz jechaliśmy na rowerach poza granice Polski, poza tym nigdy wcześniej nie byliśmy na Litwie i Łotwie), że postanowiłem prowadzić jak najdokładniejsze zapiski. Miałem też nadzieję, że jeśli zrealizuje się najczarniejszy scenariusz jaki nam przepowiedziano i mafia obrabuje nas a następnie wystrzela, ktoś odnajdzie mój czarno- czerwony notes i odtworzy tragiczne dzieje wyprawy. Na szczęście mafia, podobnie jak wiele innych nieprzyjemnych rzeczy które nam opowiadano o krajach nadbałtyckich, okazała się bajką i mitem. Ten dziennik opowiada między innymi o tym, co w rzeczywistości spotkało nas podczas naszej podróży.

  1. 29.07.2000, Sobota
  2. 30.07.2000, Niedziela
  3. 31.07.2000, Poniedziałek
  4. 01.08.2000, Wtorek
  5. 02.08.2000, Środa
  6. 03.08.2000, Czwartek
  7. 04.08.2000, Piątek
  8. 05.08.2000, Sobota
  9. 06.08.2000, Niedziela
  10. 07.08.2000, Poniedziałek
  11. 08.08.2000, Wtorek
  12. 09.08.2000, Środa
  13. 10.08.2000, Czwartek
  14. 11.08.2000, Piątek
  15. 12.08.2000, Sobota
  16. 13.08.2000, Niedziela
  17. 14.08.2000, Poniedziałek
  18. 15.08.2000, Wtorek
  19. 16.08.2000, Środa
  20. 17.08.2000, Czwartek
  21. 18.08.2000, Piątek

29.07.2000 Sobota

O 23.00 spotykamy się w lejącym deszczu i jedziemy na Dworzec Zachodni. Ja - 400 metrów za grupą, bo w ostatniej chwili załatwiałem jeszcze sprawy w pracy. Doganiam resztę już na dworcu. Rozmawiamy o pogodzie - nie najlepiej się zapowiada, ma padać do wtorku albo i dłużej... Morale spada, w końcu jest dopiero sobota a plan zakłada dość intensywną jazdę... Rowery pakujemy do bagażowego, w ręce dość dziwnego kolejarza. Gość bełkocze i ma coś nieprzytomnego w oczach - czyżbyśmy przerwali mu jednoosobową imprezkę?? Rowery w każdym razie bierze. My zajmujemy sobie przedział, profilaktycznie zastawiając sakwami wolne miejsca. Wielkich tłumów zresztą nie ma. Noc to jakiś koszmar, pełen wystających kantów i twardych siedzeń. Nikt się nie wysypia.

30.07.2000 Niedziela

5.58, Suwałki. Leje deszcz. Dworzec jest absolutnie wierną kopią augustowskiego, włącznie z lokalizacją (i jakością) toalet. Troczymy rowery, patrząc bezradnie jak wszystko przemięka. Siedzimy trochę w poczekalni, sporo ludzi czeka tak jak my na poprawę pogody. Na środku sali leży martwy ptak. Siedzimy do ósmej, pompując koła, poprawiając sakwy i zabijając czas na wszystkie dostępne sposoby, wciąż jednak pada. Decydujemy się na zmianę otoczenia: odwiedzimy Mc Donalda... Jedziemy w siąpiącym deszczyku i następne trzy godziny spędzamy wśród plastikowych, obleśnych klaunów, plastikowych stolików i plastikowego jedzenia. Jedno trzeba im przyznać, mają czystą toaletę, z czego natychmiast korzystamy dokonując porannej (nomen omen) toalety. Mimo moich ostrzeżeń ekipa zajada się frytkami, hamburgerami i czymś, co uchodzi tu za ciastka. Mam nadzieję, że smakuje lepiej niż wygląda. Deszczyk tymczasem dalej pokapuje i najwyraźniej wcale nie zamierza przerywać tej działalności. Nie mamy więc wielkiego wyboru: dziś mamy nocować po tamtej stronie granicy. Ruszamy. Moje nowe buty Salomona przesiąkają niemal natychmiast, kurtka jako tako trzyma, aczkolwiek i tak jestem mokry, bo nie przepuszcza powietrza a trochę się grzeję. Szerokie opony mojego roweru tak się kleją do asfaltu, że jadę wciąż na końcu. Po godzinie jazdy nie mam na sobie już niczego suchego. Ze zgrozą obliczam na ile wystarczy mi ubrań, jeśli pogoda się utrzyma. Pozostali też mają niewesołe przemyślenia. Wymyślamy nawet wersję minimum, polegającą na dojeździe do Wilna i z powrotem w ciągu czterech dni. Mimo, że jedziemy przez piękną, północną Suwalszczyznę nie widzimy wiele; wściekle lejący deszcz zasłania wszystko. Co jakiś czas mijają nas samochody, ale nie widać wcale litewskich tirów które tak dały nam się we znaki na pierwszej rowerówce. W Sejnach wymieniamy złotówki na lity po paskarskim, jak się nam zdaje, kursie 1,13 zł. Nowe pieniądze są ciekawe: na wszystkich monetach Pogoń, na banknotach portrety staruszki w chustce, dwóch facetów w lotniczych mundurach, niewątpliwie narodowych bohaterów litewskich Dariusa i Girenasa, ogólnie całkiem fajne. Łaty łotewskie po złowieszczej cenie blisko ośmiu złotych. Mam nadzieję, że bochenek chleba nie kosztuje w Rydze jednego łata?

Około czternastej, w ciągle padającym deszczu, lądujemy wreszcie w Ogrodnikach. Spotykamy dwie ekipy rowerowe, obie jadące w przeciwną stronę. Mówią, że pada od tygodnia. Nieładnie się zapowiada. Póki co siadamy w ostatniej polskiej knajpie i zajadamy różne warianty placka ziemniaczanego; ja jem go w postaci pierogów (sic!) z nadzieniem z soczewicy. Całkiem niezłe. Po raz pierwszy ujawnia się gargantuiczne obżarstwo Asi i Adama, które nieraz zadziwi nas podczas tego wyjazdu (głównie racji niewyjaśnionej dotąd zdolności Asi do utrzymywania figury mimo jedzenia na miarę dwóch chłopa). Odkrywam istnienie ciekawej kategorii pracownika: mają tam w barze faceta, którego jedynym zadaniem jest otwieranie i zamykanie płatnej toalety! Pilnuje najwyraźniej, żeby goście nie przemykali się poza kolejką i Asia, która próbuje przemknąć się za Justyną zostaje natychmiast pochwycona przez zawsze czujnego obrońcę kibelka. Mają też kantor, z którego skwapliwie korzystają wszyscy, którzy dotąd nie zdołali tego zrobić. Ruszamy na granicę! Wszyscy mamy lekkiego pietra pomni opowieści o nieprzystępności i ogólnym braku humoru u litewskich celników. Tymczasem akcja przebiega wręcz podręcznikowo: nasi gawędzą z nami przyjaźnie, litewscy ze znudzonymi minami wbijają nam pieczątki. Wypróbowuję mój litewski: na moje "laba diena" celnik odpowiada tym samym. Jesteśmy na Litwie! Natychmiast zaznacza się to radykalną zmianą pogody: deszcz przestaje padać i po raz pierwszy błyska nam promyczek nadziei. Pierwsze wrażenia z Litwy to dobra, gładka szosa, małe domki niczym nie różniące się od naszych i znaki drogowe po litewsku, w większości niezrozumiałe. Nazwy miejscowości brzmią wręcz magicznie: Lazdijai, Teižai, Verstaminai. Pod wieczór szukamy noclegu w okolicy Seirijai. Pierwsze jezioro jakie znajdujemy jest dzikie, pomiędzy lasem i rozległymi polami, najbliższy dom stoi prawie kilometr dalej. Dojeżdżam tam na zwiady wąską dróżką przez las. W pewnym momencie staję jak wryty: na ścieżce stoi piękny biały koń. Mijam go ostrożnie mówiąc do niego po polsku i rosyjsku, on kiwa cały czas głową. Nad jeziorem znajduję rybaka który mówi po rosyjsku i twierdzi, że możemy się rozbić jeśli chcemy. Pozostali chcą jednak pojechać jeszcze kawałek dalej i w końcu przejeżdżamy przez niczym zresztą nie wyróżniające się Seirijai. Składamy wizytę w sklepie, gdzie za pomocą pantomimy i niewielkiego zasobu litewskich słów jakim dysponujemy robimy zakupy. Swoją drogą, wychodzi z tego niezła zabawa. Za miasteczkiem znajdujemy jezioro i lokujemy się nad brzegiem na niewysokiej skarpie. Jakieś dzieci łowią ryby, witają nas dość przyjaźnie. Teren nieco zaśmiecony, ale woda wydaje się czysta. W nocy trochę pada.

31.07.2000 Poniedziałek
Brak wpisu w dzienniku

Tego dnia zwiedzaliśmy Alytus, czyli po polsku Olitę. Niewiele z tego dnia pamiętam byłem tak wyczerpany, że myślałem tylko o tym, jak dojechać do końca. To był mój najbardziej krytyczny moment na tym wyjeździe: od wtorku jechało mi się coraz lepiej. Pamiętam moment, jak jadąc obok drabiniastego wozu w jakiejś małej miejscowości z cmentarzem na jednym wzgórzu i grodziskiem na drugim, odpytywałem miejscowych chłopów o nocleg, na co obiecali mi wskazać drogę nad jezioro. Naraz, z głupia frant, zapytałem, czy w okolicy mieszkają jacyś Polacy. To był błąd, temperatura natychmiast spadła o kilkanaście stopni a ludzie spojrzeli na mnie niesympatycznie i z naciskiem wyjaśnili, że Polacy, owszem, BYLI, ale już ich NIE MA. Bardzo ostrożnie rzuciłem "Tak bywa" i to uratowało sytuację. Rozluźnili się, przytaknęli, drogę pokazali. Nigdy więcej nie pytałem Litwinów o takie sprawy.
Spaliśmy nad rzeczonym jeziorem, na sztucznie usypanym pagórku jakby stworzonym do rozbijania namiotów. W nocy szumiało jezioro i wiał wiatr. Następnego dnia kontynuowałem prowadzenie dziennika.

01.08.2000 Wtorek

Rano jemy śniadanie i różnymi drugorzędnymi drogami kierujemy się na Traki, gdzie lądujemy dość późno. Przejeżdżamy z fasonem przez malutkie miasteczko i znajdujemy całkiem sporą ruinę zamku sąsiadującego z niewątpliwym terenem dawnego grodziska. Obok nieźle zachowanej wieży stoi pokaźnych rozmiarów katapulta. Wokół rozlewa się spore jezioro a na przeciwległym brzegu dumnie wznosi się kolejne, większe zamczysko z czerwonej cegły. To nasz cel. Nasz i, niestety, połowy ludności Europy ze szczególnym uwzględnieniem Polaków. Po moście łączącym zamek ze stałym lądem nie da się nawet przejechać, prowadzimy rowery w tłumie. Po nadzwyczaj czystym jeziorze pływa nawet statek wycieczkowy! Wianuszek straganów z tandetą dopełnia obrazu. Brzeg zatłoczony knajpkami i barami, niewątpliwie jesteśmy w miejscowości turystycznej. Nabrzeże jeży się lasem masztów żaglówek i jachtów. Sam zamek okazały, wyraźnie odnowiony. Zwiedzamy go dokładnie, podzieleni na dwie grupy w związku z koniecznością pilnowania rowerów. Po raz kolejny ujawnia się całkowita nieprzydatność karty Euro>26. ISIC wręcz przeciwnie. Na wewnętrznym dziedzińcu zamku najprawdziwsza scena z głośnikami ryczącymi jakieś lokalne przeboje. Długowłosi faceci ciągną jakieś kable. Ekspozycja w zasadzie nie zapada w pamięć: trochę broni, monet, makiet i obrazków. Najciekawiej prezentują się zbiory fajek, kafli z pieców i książek. Wśród tych ostatnich sporo dwustu- i trzystuletnich poloników. Plus sklep dla turystów z bursztynową cepelią i wyśrubowanymi na orbitę cenami.

Z zamku wyjeżdżamy nieźle już pod wieczór. W knajpce nad wodą odbywa się kolejny turniej kulinarny zakończony, jak się zdaje, remisem między A&A. Ignorujemy padające z szeregów nieśmiałe propozycje znalezienia na miejscu noclegu i, mijając bardzo dziwacznie umundurowanych policjantów (wyglądali raczej na monterów), opuszczamy Traki. Adam obiecuje nocleg nad jeziorem, potem jednak mylimy drogę i lądujemy obok sporej autostrady dokładnie na granicy miasta. Szybki zwiad terenowy w zapadających ciemnościach wynajduje dwa miejsca: polankę w niedalekim lesie, sto metrów od najbardziej ponurego blokowiska jakie zdarzyło mi się oglądać, oraz inną polankę na samej krawędzi lasu, z widokiem na odległą o jakieś pięćdziesiąt metrów autostradę. Ostatecznie wybieramy drugi wariant, jako że miejsce wydaje się nieuczęszczane.

02.08.2000 Środa

Budzimy się w szumie samochodów. Nikt nas jakoś nie złapał. Kilkaset metrów od nas tablica: Vilnius! Jedziemy trójpasmówką, spory ruch, za to droga biegnie cudownie w dół i rozpędzamy się do 40 km na godzinę. Już w mieście wyciągamy mapę i powoli przebijamy się przez zabudowę. Pierwsze wrażenia: Wilno przypomina trochę Toruń, dużo trzypiętrowych budynków z cegły i wąskie uliczki. Ku mojej radości odkrywam trolejbusy! Brakuje mi ich w Warszawie... Wrażenia zmienia się jednak, kiedy dojeżdżamy na Starówkę. Senamestis, czyli Stare Miasto jest rzeczywiście stare i rozległe, do tego ulokowane na wzgórzach i czasem trzeba nawet pchać rowery. Jest zakaz wjazdu i trochę się obawiamy, ale napotkani gliniarze ostentacyjnie nas ignorują, co potwierdza tylko moją teorię, że rower to nie pojazd. Zupełnie znienacka, mijając polską księgarnią, wychodzimy na Ostrą Bramę. W środku tłumy, z ulicy widać odblask słońca w złocie pokrywającym słynny obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej. Decydujemy się na zjedzenie śniadania (i ciastek, bo obok jest wielce obiecująca cukiernia) i znalezienie noclegu. Ta kwestia zresztą budzi pewne wątpliwości, bo zastanawiamy się, czy warto zostawać tu na dłużej. Póki co sprawdzamy ceny noclegów. W Związku Polaków na Litwie proponują nam jakieś pokoje za 25 litów na głowę, w informacji turystycznej prywatne schronisko za 20 litów. Wstępnie wybieramy drugi wariant. Pod siedzibą Związku przyłapuje nas wycieczka przemiłych księży i zakonnic z Polski, bardzo zainteresowanych naszą wyprawą. Dostajemy najlepsze życzenia. Przewodniczka, która ich prowadzi opowiada o kłótniach jakie są plamą na honorze Związku, podobno mają dwóch prezesów z których każdy ignoruje drugiego. Bardzo, niestety, typowe dla naszej mentalności.

Śniadanie jemy na małym rynku pełnym kwiatów i cepeliowskich upominków. Wspaniały, litewski chleb, sery, dżem, soki. Ten jadłospis będzie się powtarzał aż do Łotwy, gdzie zatęsknimy za tym jedynym w swoim rodzaju pieczywem. Nie wiem, co Litwini do niego dodają, ale pachnie i smakuje sto razy lepiej, niż nasz ciemny chleb w kraju. Dodajmy, że chleb biały w zasadzie tu nie występuje. Za pełne śniadanie dla sześciu osób płacimy mniej więcej trzydzieści polskich złotych. Cały czas przygląda się nam zza fontanny policjant, najwyraźniej nie mogąc się zdecydować czy popełniamy przestępstwo, czy nie. W końcu sobie idzie. Jego miejsce zajmuje ciekawski pies, który chętnie dołączyłby się do śniadania mimo przekleństw i gróźb Asi. Po śniadaniu (i podjęciu decyzji o zostaniu)jedziemy do schroniska na Polocko Gatve 7. Jak się okazuje schronisko mieści się między niesamowitymi ruderami na szczycie największej chyba góry w całym Wilnie. Na podjeździe w jakiś magiczny sposób gubi mi się reszta grupy (na prostej drodze!) i do schroniska dojeżdżam sam. Pod drzwiami rower z ogromnym plecakiem na bagażniku, to Niemiec podróżujący tak jak my na północ. Gawędzimy chwilę. Opiekunka schroniska, nieco marudna madame w średnim wieku proponuje pokój sześcioosobowy, zajęty chwilowo przez grupę obcokrajowców nie władających litewskim ani rosyjskim (w którym rozmawiamy), którzy mają wyjechać jeszcze tego dnia ale ona nie wie kiedy, jako że ich nie rozumie. Wpadam więc na zwiady i znajduję mieszaną płciowo i narodowościowo grupę francusko- niemiecko- holenderskiej młodzieży z jakiegoś pseudoekologicznego workcampu (tak to sami określają). Bardzo kontaktowi i sympatyczni, wyjeżdżają niestety wieczorem. Umawiamy się na kontakt, oni mają zostawić do wieczora bagaże, my zostawiamy swoje i każda z grup idzie na miasto w sobie tylko wiadomym celu a wieczorem zajmujemy pokój. W czasie rozmowy co i rusz wpada madame, pomstując na jakąś zaginioną pościel. Przedstawiciele europejskiej młodzieży patrzą na nią z lekkim przerażeniem. Pożyczam im mój phrasebook, bo mówią, że nie znają słowa po litewsku. W międzyczasie odnajduje się reszta grupy, połowa dwieście metrów za schroniskiem (minęli je jakoś), połowa dwieście metrów przed (Luciu złapał gumę, pierwszą ze złowrogiej serii).

Jeszcze tylko pogawędka z Polakiem podróżującym z córką po południowo - wschodnich kresach, prysznic i w miasto! Do wieczora chodzimy (na piechotę) po Starówce, oglądamy wszystkie kościoły i cerkwie jakie nam się nawiną, odwiedzamy sporo sklepów w tym dwa nieźle zaopatrzone rowerowe na Pilies Gatve. Wdrapujemy się na wzgórze Giedymina i skrupulatnie zwiedzamy całkiem niezłe muzeum ze wspaniałym widokiem na miasto i Górę Krzyży, oraz wijącą się zakosami wśród zieleni Wiliję. Jemy na Starówce, w jakimś barze z pierogami i innymi smakowitościami. Opychamy się ciastkami, też bardzo dobrymi. Wszędzie pełno Polaków, część przyjezdna, część najwyraźniej miejscowa. Dużo napisów po polsku. Zwiedzamy Ostrą Bramę w tłumie ludzi, modlących się po polsku. Duża grupa młodziutkich zakonnic, też z Polski śpiewa prześliczny hymn. Wstrząsające wrażenie, słucham wciśnięty w tłum w malutkiej kaplicy na szczycie Bramy, ze ścianami pokrytymi srebrnymi tabliczkami wotywnymi o najróżniejszych kształtach i treści. Znajdujemy nawet jedną z początku wieku, ufundowaną w podzięce za szczęśliwe zakończenie wyprawy samochodowej do Rygi! Tabliczka ma, oczywiście, kształt samochodu... Kaśka z Justyną chcą zajrzeć tu w czwartek na mszę. Decydujemy się na pozostanie w Wilnie do południa i odwiedzenie jeszcze cmentarza na Rossie. Wieczorem remontujemy z Luciem rowery- ja mam problemy z bagażnikiem, on grzebie w swoim pechowym kole. Potem próbuję wyciągnąć towarzystwo na spacer, ale udaje mi się to tylko z Kaśką i Adamem. Spacer po oświetlonym rzęsiście i niemal kompletnie pustym mieście niezłym zamknięciem dnia. W nocy jest gorąco, świerszcze grają pod oknami.

03.08.2000 Czwartek

Budzi nas deszcz, stukający w parapet. Psi los! Znowu? Jemy niespiesznie śniadanie, ta pogoda okropnie rozleniwia. Mamy nadzieję, może choć trochę zelżeje i rzeczywiście: chmury pozostają, ale deszcz przestaje padać. Dzielimy siły: ja jadę do sklepu rowerowego poszukać porządnego klucza do przykręcenia bagażnika, reszta udaje się na mszę na Ostrą Bramę. W sklepie traktują mnie dość uprzejmie, pożyczają klucz i całość raczej się trzyma (Luciu ma podobny problem, w końcu w jakimś sklepie na trasie mocują mu bagażnik na stałe za pomocą nitów do ramy). Tracę jednak sporo czasu, jedyną zaleta jest to, że w końcu wychodzi słoneczko. Spotykamy się na Starówce. Dziewczyny załatwiły nam błogosławieństwo dla wyprawy, teraz nie może nam się nie udać! Jedziemy na Rossę. Po drodze znowu gubią nam się Luciu z Justyną, którzy dołączają dopiero po godzinie nadrabiając pono piętnaście kilometrów. Cmentarz jest ogromny, zielony, rozlokowany na dwóch wzgórzach. Sprawia wrażenie zaniedbanego ale nadaje mu to trochę niesamowity klimat; gdziekolwiek spojrzeć wystają z wysokiej trawy nagrobki i kaplice w najróżniejszych kształtach i rozmiarach a nad wszystkim czuwają ogromne, stare drzewa. Szukamy bezskutecznie grobowca matki Piłsudskiego (znaleźli go wszyscy oprócz mnie i K.), spotykamy polską wycieczkę i ucinamy sobie przemiłą pogawędkę ze starszą panią recytującą własne wiersze. Polskie, oczywiście.

Po południu zbieramy się i opuszczamy Wilno w kierunku na Nemenčine, dobrze utrzymaną i gładką trójpasmówką z niewielkim ruchem. Na osiemdziesiątym kilometrze zatrzymujemy się , już po zmroku, za Zalavas, na cudownej ogromnej prerii. Luciu trochę narzeka, że nie ma wody do mycia (ma bowiem teorię, że jego pot ma właściwości tak żrące, iż brak mycia powoduje trwałe uszkodzenia jego, Lucia, skóry, ubrań a nawet części metalowych roweru) ale okolica jest tak cudna, że nie ma do tego przekonania. Stoimy odgrodzeni od drogi lasem a przed nami rozciąga się aż po horyzont olbrzymia, kilkudziesięciokilometrowa łąka. Noc jest ciepła. Mimo naszych obaw nikt nas nie znajduje i nie wyrzuca.
Rano okazuje się za to, że odgradzający nas od drogi lasek jest gigantycznym śmietnikiem oraz, jak się zdaje, toaletą. Nerwowo oglądamy koła: czysto...

04.08.2000 Piątek

W pierwszej większej miejscowości: Sariai pojawia się różnica zdań w kwestii śniadania: miejscowy sklep nie jest zdaniem Asi wystarczająco dobrze zaopatrzony. Atutem Sariai jest za to kuszące perspektywą kąpieli ogromne, nieco zarośnięte jezioro. W końcu kąpiel zwycięża i jemy na pomoście z widokiem na błękitne fale i niebieskie niebo. Bajeczna pogoda i bardzo przyjemna woda. Do tego, jak zwykle, cudowny litewski chleb. Potem górkami - dołkami w pełnym słońcu toczymy się do Ignaliny. Jeśli ta ostatnia jest atrakcją turystyczną, to starannie to ukrywa; znajdujemy trochę sklepów, kościółek, szkołę i elegancki, biały hotelik ze stolikiem pod parasolem i trawniczkiem na którym dokazuje dwoje dzieci i trójka szczeniaków. Stolik ów staje się naszym pied á terre na czas obiadu. Bardzo sympatyczna kobieta przyrządza najbardziej wyrafinowane kombinacje blinai, czyli - mówiąc po naszemu - pierogów. Hitem stają się pierogi z bananami i czekoladą. Ja, przyzwyczajony do wyżywienia typu rajdowego (zupki błyskawiczne i chleb z serem) czuję się jakbym brał udział w jakiejś kulinarnej orgii. Odkrywamy chlebowe frytki: grzanki przyprawione na ostro i smażone w głębokim oleju. Pyszności, ale zęby można sobie na nich połamać. Tymczasem zbiera się na deszcz i faktycznie, jakieś czterdzieści minut później łapie nas pośrodku szosy. Wbijamy się w sztormiaki i zatrzymujemy na pierwszym z brzegu przystanku gdzie przeczekujemy deszcz w towarzystwie czterech młodych Litwinów rozmawiających płynnym rosyjskim. Mijają nas A&A, obrzucając wyniosłymi spojrzeniami: zmokniętych jak kury znajdziemy ich dopiero na stacyjce w Dukštas. Pogoda się stabilizuje, co oznacza, że kropi z regularnością zegarka. Rozbijamy się tuż za Dukštas nad jeziorem, znowu na lekko pochyłym terenie, co zaowocuje licznymi zabawnymi sytuacjami w nocy. Na kolację pyszny, świeży chleb. Znowu grają świerszcze.

05.08.2000 Sobota

Rano wita nas deszczyk. W mokrych ciuchach ciągniemy do Zarasai przez 30 kilo po jakichś niewiarygodnych górach i dołach. Teren nadal przepiękny, lasy i pola, ludzie jak zwykle przyjaźnie nastawieni, niektórzy nawet machają i trąbią mijając. W Zarasai jemy potężne śniadanie na rynku wyglądającym jak miniatura Placu Defilad, są nawet maszty na flagi i dość abstrakcyjnie wyglądające kontakty porozwieszane razem z okablowaniem po drzewach. Jemy pączki z supermarketu (pieką je na bieżąco!), zwiedzamy lokalny bazarek (jak zwykle jest to ciuchland, zresztą niczego ciekawego nie znajdujemy). Do zwiedzania nic. Przyczepia się do nas "reporter": złachmaniony, fioletowonosy gość po czterdziestce woniejący spirytusem na milę. Przedstawia się jako przedstawiciel agencji Baltic Press z siedzibą w Rydze, twierdzi, że chce o nas napisać w lokalnej gazecie i przesłać informacje telefaksem do Rygi, gdzie zgotują nam godne bohaterów powitanie. Pół żartem, pół serio udzielam mu odpowiedzi na pytania (taki już mój los: najwyraźniej zostałem rzecznikiem prasowym wyprawy!) co on skrzętnie notuje na skrawku papieru za pomocą pożyczonego długopisu. Potem żegnamy "reportera", Zarasai i całą Litwę, bo przed nami przejście graniczne na Łotwę. Facet życzy nam szerokiej drogi i częstuje określeniem, które będziemy słyszeli niemal przy każdej rozmowie z ludźmi: mołodcy!

Po raz kolejny nasze obawy nie sprawdzają się w konfrontacji z rzeczywistością: jeśli nie liczyć kilkudziesięciu minut straconych na staniu w ogonku razem z setką samochodów (jak się dowiaduję, całkiem niesłusznie, bo nie jesteśmy pojazdami - a nie mówiłem???) przekroczenie granicy zajmuje nam parę chwil. Litwini uprzejmie żegnają, Łotysze uprzejmie witają i na tym cała zabawa się kończy. Jesteśmy na Łotwie!

Pierwszy kontakt z nowym krajem mamy w Dyneburgu, do którego docieramy późnym popołudniem po kolejnej walce z pagórkami (wygląda to tak, jakby budowniczowie wyszukiwali wszystkie największe wzniesienia w okolicy i puszczali drogę od jednego do drugiego). Nasz przewodnik Pascala eufemistycznie zapowiada, że Dyneburg niewiele ma do zaoferowania turystom. Rzeczywistość przyprawia nas jednak o szok. Miasto składa się właściwie niemal wyłącznie z brudnych, typowo rosyjskich czteropiętrowych szeregowców i równie brudnych i zaśmieconych chodników po których wałęsają się stadka ponuro patrzących ludzi. Wszyscy mówią po rosyjsku; podobno jest to miasto w 75% zamieszkałe przez synów i córki Imperium Zła. Znajdujemy jedyny czynny kantor mieszczący się w czymś w rodzaju domu handlowego i tu przeżywamy kolejny szok: płacimy blisko siedem litów za łata! Co gorsza oblega nas stadko podejrzanie wyglądających nastolatków żebrzących o dolary i zerkających łakomie na nasze bagaże. Tworzymy kordon wokół rowerów, co ich zniechęca. Rozważamy perspektywę natychmiastowej ucieczki z powrotem na Litwę, która z tej perspektywy wydaje się nam miejscem pięknym, przyjaznym i tanim. W końcu zapada decyzja: poczekamy, zobaczymy, Litwa blisko i uciec zawsze się da. A na razie zwiewamy ile pary w kołach z niegościnnego Dyneburga. Po drodze robimy zakupy: ceny okazują się na szczęście zbliżone do polskich (co oznacza jednak, że jest tu drożej niż na Litwie) a jedzenie podobne: tylko chleba brak... Wyjeżdżając z miasta mijamy ogromne więzienie, zresztą jedno z trzech jakie widzieliśmy w Dyneburgu; między oknami wędrują po sznurkach grypsy, na zewnętrznym parapecie na trzecim piętrze wygrzewa się kotka z małymi. Zza krat ludzie wołają coś do nas. Asia, która została z tyłu twierdzi, że rzucali w nią jakimiś resztkami!

Im dalej od miasta tym ładniej, zaczynają się pola. Noc blisko i decydujemy się na postój wśród pól. Akurat, gdy znajdujemy fajny teren mija nas jakiś miejscowy odpowiednik poloneza z chłopakiem za kierownicą. Nagabnięty, zaprasza do rozbicia się i odjeżdża. Teren jest jednak diablo nierówny i Adam jedzie na zwiady. Wraca, twierdząc, że spotkał przyjaznych ludzi i ci pokażą nam dobre miejsce na biwak. Jedziemy dalej i trafiamy do gospodarstwa zamieszkałego przez Polaków! Fakt, że w trzecim chyba pokoleniu, zruszczonych do n-tej potęgi i nie mówiących słowa w ojczystym języku, ale wciąż poczuwających się do braterstwa! Witają nas wylewnie a punkt kulminacyjny następuje, kiedy wyprowadzają starszą panią mówiącą płynnie po polsku z przepięknym, kresowym zaśpiewem. Gawędzimy przemiło a potem jeden z młodszych przedstawicieli rodu (ten sam, który nas mijał) wbija się razem z paroma znajomymi do terenówki i po niesamowitych wertepach wiezie nas nad Dźwinę. Tam, na przepięknym zakolu kąpiemy się razem z nimi w brązowej wodzie, częstują nas jakimś lokalnym piwem z plastikowej butelki a potem odjeżdżają pozostawiając nas samym sobie i szalejącym po całej okolicy myśliwym (sądząc po częstotliwości strzałów gdzieś niedaleko urządzili sobie zawody). Pomijając to, noc mija spokojnie.

06.08.2000 Niedziela

Pobudka wypada tym razem późno. W końcu jest niedziela! Dziewczyny myją głowy, świeci słońce, rzeka płynie a z lasu wyłaniają się babcia z wnuczką pytając gdzie są, bo się zgubiły! W końcu się jakoś zbieramy. Namawiam wszystkich, żeby podjechać do wieży obserwacyjnej, którą widzieliśmy poprzedniego dnia nad brzegiem Dźwiny. Jak się okazuje, opłaca się to, bo widok jest bajeczny: Dźwina meandruje powoli między złotymi od słońca polami i ciemnozielonymi kępami drzew. Okolica sprawia wrażenie niezamieszkałej, choć to tylko pozory: między wzgórzami i w gajach kryją się liczne, drewniane w większości domki. Do śniadania znowu mamy 25 km, to zaczyna wchodzić nam w nawyk. Miejscem wybranym jest Krasław, malutkie i całkiem sympatyczne miasteczko ze sporym bazarem na którym można kupić mydło i powidło. Odstrasza nas lokalny uniwermag, prawdziwie rosyjski kolos w którego mrocznym wnętrzu w niesamowitym odorze gnije powoli mięso w pozbawionych zasilania chłodniach. Jakieś kobiety na klęczkach szorują podłogę między stoiskami, wolnej przestrzeni jest zresztą tyle, że mógłbym wjechać tam na moim Wheelerze. Umykam co sił, ścigany przez roje much. Podobnych przybytków spotkamy na Łotwie sporo. Na szczęście na ryneczku znajdujemy normalniejszy sklep, gdzie - zresztą przez pomyłkę - kupujemy chleb z czosnkiem, który z miejsca trafia na listę bestsellerów. Rozczarowaniem natomiast jest łotewska czekolada, która nijak się ma do litewskiej. Na sceny towarzyszące śniadaniu lepiej opuścić kurtynę milczenia, gdyż liczni wyznawcy racjonalnego i zdrowego odżywiania gotowi podać mnie do sądu za propagowanie stylu życia skrajnie odmiennego od ich standardów! Powiem więc tylko tyle, że głodnych w grupie nie było :) ...

Podjeżdżamy do lokalnego kościoła, który ponoć jest nadzwyczaj interesujący. Kościół wprawdzie zamknięty, ale w okolicy aż gęsto od zielonych mundurków: pionierzy? Bliższa analiza ujawnia ciekawe szczegóły: dzieciaki noszą polskie krzyże harcerskie, co poniektórzy mają nawet orzełki! Nawiązuję kontakt z ich przemiłą kadrą: okazuje się, że właśnie bierzemy (okazyjnie) udział w zlocie z okazji 10-lecia harcerstwa polskiego na Łotwie! Są nawet dwaj przedstawiciele ZHR-u z Polski, z którymi zaraz się zaprzyjaźniam. Gawędzimy sobie przyjemnie przez dobre pół godziny. Polscy harcerze z Łotwy mówią trochę po polsku i, jak twierdzą, nie różnią się od nas zbytnio jeśli chodzi o sposoby pracy. Cały czas wałęsają się dookoła odziane w różne fajne kombinacje mundurowe dzieciaki. Zlot odbywa się w pobliskich Warnawiczach, niestety nie na naszej trasie. Wymieniam się adresami, dostaję też pamiątkową plakietkę, którą po powrocie skrzętnie przyszywam do munduru: podobno w Polsce jest tylko kilka takich!

Moich towarzyszy znajduję na miejscowym cmentarzu, w trakcie wysłuchiwania wykładu o tym, jak przyjemnie żyje się na Łotwie, w wykonaniu lokalnego patrioty (mołodcy!) Zbieramy się i długo jedziemy przez dość nieciekawe wsie. W jednej z nich jemy obiad. Wioska wyróżnia się właściwie tylko tym, że szosa zaraz za nią idzie niemal pionowo w górę i przechodzi nad jakimiś torami. Wygląda toto jak pas startowy dla wahadłowców i wzbudza lekką panikę w żeńskiej części naszej grupy. Okazuje się jednak, że nie jest tak źle i wszyscy pokonujemy przeszkodę bez problemów. Śpimy nad jeziorem między dwoma ośrodkami wypoczynkowymi, przy wtórze muzyki płynącej z gigantofonów. W nocy wiatr usiłuje zedrzeć nam znad głów namioty.

07.08.2000 Poniedziałek

Rano okazuje się, że wiatr nie mogąc pokonać naszych namiotów zadowolił się zerwaniem z rowerów chroniącej je folii. Dobrze, że nie padało! Tym razem przed śniadaniem mamy tylko 12 km do przejechania, zresztą ten dzień z założenia ma być ulgowy. W miasteczku Paśla (?) jemy śniadanie obok opustoszałej muszli koncertowej. Miejscowe ciastka są takie sobie, ale chleb w miarę świeży. Pełno os, dziewczyny czują się zagrożone. Urywam się na spacer po miasteczku i trafiam na uroczy ryneczek. Sporo ludzi kręci się, zajętych swoimi sprawami, jest też mały ale uroczy kościół z tajemniczo wyglądającym posągiem kobiety. Jedziemy dalej przez lasy i góry ("pagórki" są określeniem bardziej zbliżonym do rzeczywistości, ale w grupie przyjęło się używać tej groźniej brzmiącej nazwy) aż znienacka asfalt zmienia się w żwirową , wyboistą drogę, jedną z tych, przed którymi ostrzegali nas wszyscy, którzy jeździli po Łotwie na rowerach. Przez następną godzinę udaję Beduina: każda ciężarówka, która nas mija (a jest ich niemało!) ciągnie za sobą ogon kurzu i pyłu, przed którym ratuje mnie tylko zawiązana na twarzy chustka... Po prawie dwóch godzinach witamy asfalt niczym Ziemię Obiecaną. W Stirniene kupujemy prowiant (głównie składniki planowanej sałatki warzywno - majonezowej) i znajdujemy sobie lokum, co do którego nie jestem specjalnie przekonany: stawiamy namioty w lesie na krawędzi starej, zalanej wodą żwirowni, służącej najwyraźniej za miejskie wysypisko i teren balang na świeżym powietrzu. Ta ostatnia perspektywa najbardziej mnie martwi, ale na szczęście nikt nas nie niepokoi. Jest za to zdumiewająco czysta i ciepła woda, niewiarygodny zachód słońca malujący całe niebo tysiącem odcieni czerwieni i ciężarówki hałasujące na niedalekiej szosie.

08.08.2000 Wtorek

Od rana słońce, ludzi w okolicy jak na lekarstwo. Korzystamy z okazji i bierzemy kąpiel w strojach adamowych , co pewnie podoba się kierowcom ciężarówek przelatujących po pobliskiej szosie. W stawie żyją nawet ryby, co wystawia dobrą ocenę czystości wody. Mam tylko nadzieję, że nie była to kopalnia uranu... Zbieramy dobytek i jedziemy na śniadanie. Po drodze Luciu łapie kolejną gumę. Zostaję z nim i w nagrodę wysłuchuję dwudziestominutowej monodramy p.t. "Co Luciu zawinił światu", gęsto przetykanej straszliwymi bluzgami. Jak się dowiaduję, biedny Krzysztof czuje się prześladowany przez los, który zsyła na niego awarie i z trudem powstrzymuje się od kopnięcia swojego srebrnego rumaka do najbliższego rowu i natychmiastowego powrotu (na piechotę?) do Warszawy. I tak da capo al fine, ku uciesze przejeżdżającego ludu, który, czego nie wiedzieliśmy, świetnie Krzysztofa rozumie, bo po łotewsku, rosyjsku i polsku klnie się nadzwyczaj podobnie.

W końcu doganiamy resztę i pod hotelikiem w małej miejscowości o nieziemsko brzmiącej nazwie Barkava odbywa się kolejny pokaz gastronomicznych możliwości istoty ludzkiej. Jem zdecydowanie za dużo a fakt, że chudsza ode mnie o dobre 20 kilo Asia zjada znacznie więcej nie jest zbytnią pociechą. Przed nami droga do Madony (kolejna nazwa do zapamiętania!), którą przebywamy mimo pogody zmieniającej się jak w kalejdoskopie. Znowu otaczają nas przepiękne krajobrazy, góry - doły, jeziora, lasy i wsie. Potem okaże się, że jechaliśmy przez lokalny odpowiednik Szczyrku: w zimie przyjeżdża się tu na narty. Nic dziwnego! Madona mała, senna, nieciekawa. Obiad w knajpce na rynku, ja się wyłączam, bo wciąż czuję w brzuchu śniadanie. Pozostali, jak zwykle, jedzą za trzech. Zaprzyjaźniam się z miejscowym biurem IT, gdzie namawiają mnie do odwiedzenia pięknego ponoć zamku w miejscowości Cesvaine oddalonej niestety o dobre 20 km od naszej trasy. Namawiam pozostałych, ale bez skutku. Może to kwestia pełnych brzuchów, a może wciąż zmieniającej się pogody. Zaczepia nas Amerykanka, przebywająca tu na jakimś stażu: twierdzi, że znajdujemy się w środku najładniejszego kawałka Łotwy i też poleca ów nieszczęsny zamek. Oszaleć można! Po trzech kolejnych deszczach pojawia się wspaniała tęcza. Gdy opuszczamy Madonę, jedziemy przez nieziemsko wyglądające opary: szosa oddaje wilgoć po kolejnym deszczu. Po przeprawie przez kolejne pasmo wzgórz lądujemy nad sporym jeziorem na leśnej polanie. Wieczorem jakieś miejscowe dzieciaki kąpią się niedaleko, ale nie nawiązujemy kontaktu. Zimno, pada, niedaleko szczekają psy.

09.08.2000 Środa

Wstajemy w zimnie i wietrze, bohatersko kąpię się w jeziorze, wśród blisko półmetrowych fal. Wyjeżdżamy, ubrani jak na biegun, na szosę i tam staje się cud: znikąd pojawia się słońce, z miejsca robi się potworny upał. Na śniadanie jedziemy pod wiatr do Vecpiebalgi. Trafiamy na ciekawy ni to kościół, ni to cerkiew i gdy go oglądamy, nasze szczęście do ciekawych ludzi owocuje po raz kolejny: z piskiem opon hamuje koło nas przemiła kobieta i pyta, czy chcemy obejrzeć ruiny zamku. Jedziemy za nią i faktycznie trafiamy na porośnięte drzewami ruinki niewielkiej, czworobocznej twierdzy na wzgórzu. Zwiedzamy, bawimy się świetnie. Z wewnętrznego dziedzińca śledzi nas nieufnym wzrokiem kilka krów. Śniadanie - którego opisu nie muszę chyba tu zamieszczać - jemy w najbardziej luksusowym sklepie w Vecpiebaldze: delikatesach "Laura". Pogoda wciąż zmienna. Odnajdujemy pomnik lokalnych gwiazd: braci - romansopisarzy. Wspólnie napisali jedną powieść! Niewiele, jak widać, trzeba by wystawiono ci pomnik.

Pod wiatr, po wzgórzach, jedziemy na Cesis. Wyczerpująca to droga i powoli kruszeje morale grupy. Co gorsza Adam nie sprawdza się w roli bacy: debatę, gdzie się schować w obliczu potężnej, deszczowej chmury, która zbliża się do nas z prędkością pociągu towarowego, kwituje: "Kto pojedzie ze mną, nie zmoknie! Macie moje słowo!". Dwadzieścia minut później ulewa nie zostawia na nas suchej nitki...

Około 19.00, dysząc, dojeżdżamy do Cesis. Na rynku wpadają mi w oko dwa rowery objuczone nie gorzej niż nasze: z boku machają do nas ich właściciele. To dwaj Niemcy, jadą do Talinna. Nas też wzięli za Niemców! (czyżby czysto aryjska uroda Adama?). Spotykamy ich jeszcze kilka razy i bardzo przyjemnie sobie rozmawiamy. Są odrobinę rozczarowani, bo spodziewali się krainy skrajnie odmiennej od ich Vaterlandu, tymczasem czują się jak u siebie w domu. Co ciekawsze, nie mówią słowa po rosyjsku, o litewskim nie wspominając. Jak sobie radzą? Mową znaków - śmieją się. Objeżdżamy z Kasią miejscową starówkę, która okazuje się fantastyczna i zaniedbana. Przypomina mi trochę mój ukochany Toruń. Pośrodku stoi ogromny, nieużywany chyba kościół. Gdzieś tu ma też być imponujący ponoć zamek. Potrzeby ciała jednak zwyciężają i resztę grupy spotykamy w miejscowej knajpce, debatujących nad menu po łotewsku. Na szczęście okazuje się, że mają też inne, po angielsku. Jemy jak najszybciej i jedziemy na zamek. Okazuje się oczywiście, że jest zamknięty. A szkoda, bo z zewnątrz prezentuje się imponująco, co więcej, u jego podnóża jest przepiękny park. Zostalibyśmy dłużej, ale zapada powoli zmrok i Luciu, który nie przepada za rozbijaniem się po ciemku namawia nas w bardzo zdecydowany sposób do odjazdu. W kompletnych ciemnościach, rozpytując się o drogę, opuszczamy Cesis. Zapalamy wszystkie światła jakie mamy i jedziemy według mapy w kierunku najbliższego jeziora. Ku naszemu zdumieniu droga znienacka się kończy, ustępując miejsca rozmytemu przez wodę rumowisku przez które przelewa się szumiący potok. Dalej droga biegnie dalej i ginie w jakichś krzakach. Zapada decyzja: rozbijamy się tutaj, a rano się zobaczy. Łagodzę wściekłość Lucia pożyczając mu latarkę - czołówkę i rozbijamy się w pobliskim lasku. Namioty stoją dosłownie jedne na drugich, jest bardzo mało miejsca. Noc mija spokojnie.

Palmę pierwszeństwa w kategorii nazw własnych zdobywa tego dnia miejscowość o bezsprzecznie swojsko brzmiącej nazwie Cipasy. Jak wynika z moich notatek, tego dnia przejechaliśmy ponad 80 km.

10.08.2000 Czwartek

Budzi nas słońce i szum potoku. Przy świetle dziennym rozglądamy się po okolicy. Stoimy na jedynym jako tako równym kawałeczku lasu, tuż obok zaczyna się szkółka leśna, za nią - nasza autostrada na Rygę. Droga faktycznie jest rozmyta przez jakieś potworne powodzie, strumień przepływa wartko przez resztki dawnego mostku po których z grubsza można się przedostać na drugą stronę. W wyłomie ktoś urządził sobie śmietnik. Nie przeszkadza to naszej dzielnej grupie, która dokonuje gruntownych ablucji między resztkami jakichś urządzeń i butelkami, w wodzie głębokiej może na stopę. Ja, jako esteta, udaje się dalej w lasek i trafiam na przepiękne zakole rzeczki, jakby żywcem przeniesione z Puszczy Augustowskiej, z ogromnymi drzewami leżącymi w poprzek nurtu. Piasek, kamienie, ale ani śladu pijawek na które uskarżają się pozostali. Moje dobre samopoczucie mąci jedynie fakt, że myję się w dolnym biegu strumienia, a więc woda w której się pluszczę omywa nie tylko śmietnik, ale również ciała moich współtowarzyszy podróży... Ale czego się nie robi dla widoków!

Kończę nieco szybciej i wyjeżdżam na szeroką szosę tonącą w pełnym słońcu, całkiem pustą i gładką jak stół: marzenie! To nowa autostrada A 212 łącząca Psków z Rygą. Zostawiam rower i zakradam się na tyły naszej grupy, pokonując od drugiej strony rzeczone resztki mostku. Dobrze zrobiliśmy nie rozbijając się po drugiej stronie; śmietnisko jest tam jeszcze bardziej obrzydliwe... W końcu wszyscy lądujemy na autostradzie, gnając z górki na pazurki w stronę Rygi i Siguldy. W miejscowości Ligatne jemy śniadanie na stoliku przy drodze, jak zwykle w centrum zainteresowania całej okolicy (mołodcy!). Kupuję pyszne krówki, które wydają się znajome i nic dziwnego: dokładnie takie same kupiłem kiedyś od Rosjan na Dworcu Wileńskim w Warszawie... Kiedy już wszyscy są w stanie się ruszać toczymy się (pod wiatr, a jakże) do Siguldy, po której sporo sobie obiecujemy, jako, że jest główną okoliczną atrakcją. Mają tam dwa zamki, kolejkę linową którą szczególnie upodobała sobie Asia i mnóstwo pomniejszych ciekawostek. Około 13.00 wjeżdżamy na peryferie Siguldy, nadzwyczaj przypominające okolice naszej ulicy Połczyńskiej; znowu déja vu! Po krótkiej dyskusji decydujemy się odwiedzić najpierw dalszy z dwóch zamków w Turaidzie, po drugiej stronie górzystej i pono malowniczej doliny rzeki Gauja. Mijamy obiecujący znak: pochyłość 11° na dystansie 1 km. Okazuje się to niesamowitym, niemal pionowym rollercoasterem wiodącym w dół doliny Gauji. Zatrzymujemy się na moście nad rzeką, wypatrując obiecanej kolejki linowej, po której jednak ani śladu. Czeka nas zatem wjazd z powrotem... Widać za to pięknie się prezentujący na tle gęstej zieleni czerwony, ceglany zamek górujący nad całą okolicą. Sigulda!

Toczymy się żwawo przez piękną dolinę obstawioną od góry do dołu napisami informacyjnymi dla turystów i (niestety pełnymi!) parkingami. Mamy przedsmak czekających nas "atrakcji"; tłumy potrafią obrzydzić nawet najpiękniejsze miejsca... Póki co staje przed nami wyzwanie: kolejny znak obwieszczający zbocze 11° na dystansie 700 m.... ale tym razem pod górkę! Z pieśnią na ustach rzucamy się do walki... i kolejni spośród nas odpuszczają i zsiadają z rowerów, bo ścięgna i mięśnie wyją z bólu. Do szczytu dojeżdżamy tylko we dwójkę z Asią, dumną i bladą. Reszta pcha rowery i dociera może dwie minuty później. No, ale satysfakcja pozostaje... Zostawiamy rowery przy kasie (a jakże! Mają tam kasę i bilety wstępu też) pod opieką miłej pani kasjerki (trochę siąpi, więc nakrywamy je folią) a dla pewności spinamy je ciasno kabelkami. Kompleks zamkowy to rozległy park rozciągający się na sporej przestrzeni na wzgórzach nad Gaują i składający się z kilkunastu budowli. Kasia i Justyna zwiedzają uroczy kościółek, Asia zanurza się w głębinach toalety, skąd wynurza się z lekko obłędnym wzrokiem: sprzedano jej bilet do WC!

Odnajdujemy grób miejscowej Julii Capulet: Róży z Turaidy, najpiękniejszej dziewczyny okolicy, która żyła w okresie z grubsza napoleońskim. Są i polskie akcenty, choć ponure: kochał się w niej na zabój polski oficer, ale dziewczę wybrało miejscowego chłopaka, zatem wredny sołdat udusił biedaczkę w jaskini nad rzeką... Brrr... Chyba lepiej nie mówić, skąd przyjechaliśmy.

Zamek jest ogromny i gruntownie odrestaurowany; oryginalne są tylko fundamenty. Jednak przyjemnie się go zwiedza, a widok ze szczytu wieży na niemal całą dolinę Gauji gęsto porośniętą lasem i wyglądającą jak dziewicza puszcza, do tego z ogromną tęczą na niebie jest wart wysiłku wdrapania się na dziesiąte piętro. Oczywiście, tłumy mrowią się wokół, ale nie jest tak źle jak w Trokach. Zaglądamy do lochów, zwiedzamy nieźle zrobioną ekspozycję etnograficzną o dzikich plemionach, które zamieszkiwały dolinę Gauji zanim przybyli bracia zakonni i zbudowali twierdzę, siedzimy trochę na dziedzińcu i w ogóle zwiedzamy na całego. Dobrze to robi po raczej postnym okresie, który ostatnio przechodziliśmy, jeśli chodzi o zwiedzanie. Przeczekujemy kolejny deszczyk i opuszczamy twierdzę. Zjeżdżamy z naszej malej kalwarii i... łapie nas kolejny deszcz. Luciu z Justyną decydują się odbić trochę do przodu (twierdzą, że nadrobią w ten sposób trochę kilometrów zanim ich dogonimy, w praktyce jednak jest to szalenie irytująca technika polegająca na tym, że wysforowują się kilka kilo do przodu i tam oczekują na nasze pojawienie się, po czym w obłędnym pośpiechu ruszają dalej jak spłoszone zające zanim zdążymy do nich dojechać, sprawiając tym samym wrażenie, jakby przed nami uciekali). Ja - zawsze chętny do zrobienia paru metrów więcej - wypuszczam się na poszukiwanie jaskini Róży z Turaidy. Jesteśmy przekonani, że miejsce to jest obstawione budkami i kasami a płacić więcej nie zamierzamy, toteż reszta nie kwapi się do pójścia w moje ślady. Okazuje się to błędem, gdyż znajduję jaskinię która jest nie tylko widowiskowa, ale również całkiem bezpłatna. Czym prędzej wzywam pozostałych, ale Luciu z Justyną są już za daleko. Jaskinia jest ciekawa z dwóch powodów: po pierwsze, nie jest jaskinią sensu stricte tylko wymyta wnęką w ogromnej, wapiennej skale o niesamowitym, lekko czekoladowym zabarwieniu, po drugie, cała jest pokryta napisami wyrytymi w miękkim wapieniu. Z góry zwieszają się nad nią drzewa, z boku szumi strumyk wypływający z wnętrza jaskini, otaczający półkolem jej ściany. Napisy początkowo mnie drażnią (wandale!) potem przyglądamy im się bliżej i okazuje się, że najstarsze z nich mają prawie 200 lat. Niesamowita jest ich ilość; cały fronton jaskini sprawia wrażenia ogromnej, bo ponad piętnastometrowej wysokości płaskorzeźby. Im starsze napisy, tym starannie wykonane; niemal zatarte glify z końca dziewiętnastego wieku sprawiają wrażenie małych dzieł sztuki. Są tam nazwiska, nazwy kompanii, tytuły naukowe... Strumień szumi. Odbijając się echem od ścian. Nie wytrzymuję i wjeżdżam rowerem do środka (wygodnie jak w garażu, bo w środku mnóstwo przestrzeni) spełniając tym samym jedno z moich marzeń. W ramach testowania swojej kondycji wbiegam też na szczyt wzgórza nad jaskinią, ale drzewa zasłaniają jakikolwiek widok.

Pora ruszać: podjazd do Siguldy pokonujemy pchając rowery pod górkę. Po kolejnym zakręcie dostrzegam dwieście metrów przed nami naszą przednią straż; mozolą się robiąc to samo co my. Spotykamy ich na szczycie.

Zamek w Siguldzie okazuje się ruiną w trakcie rekonstrukcji z doskonałym widokiem na zamek w Turaidzie i przepięknymi, gotyckimi oknami (mmm... lubię to...) w jedynej stojącej ścianie. Obok odnajdujemy trzeci zamek, a właściwie neogotycki pałacyk myśliwski udekorowany obficie posągami, wśród których króluje nasza dobra znajoma: Róża z Turaidy!

W małym, sympatycznym bistro jemy posiłek, nareszcie wegetariańskie dania! Zarażam wszystkich pomysłem zjedzenia smażonego bakłażana. Po posiłku (wieczór blisko) zachęcam do wyruszenia. Zdziwione spojrzenia: jak to? Musimy najpierw strawić! Skoro tak, to okej, trawcie. Wychodzę na zewnątrz i dokonuję przeglądu roweru Kasi: jak się okazuje, starły się jej do mięsa klocki hamulcowe. Zamieniam przednie z tylnymi, ale i tak powinna kupić nowe. Luciu też potrzebuje sklepu z rowerami, bo chce uzupełnić zapas dętek (zużył już ze cztery). W końcu trawienie się kończy i możemy ruszać. Jeszcze tylko zderzamy się znów z miłą panią z kasy w Turaidzie, która pilnowała nam rowerów, życzy nam wszystkiego najlepszego. Wpadamy po drodze do supermarketu i uzupełniamy zapasy (głównie wody i czekolady :) Pod sklepem spotykam starszego, siwawego faceta wyglądającego wypisz - wymaluj jak skaut, bo odzianego w jakiś sprany do szczętu amerykański woodland z mnóstwem naszywek i najdziwaczniejszą wojskową czapeczkę jaką zdarzyło mi się widzieć. Zaczepiam go po rosyjsku i odbywamy prześmieszną rozmowę:
Ja: Przepraszam, pana mundur wydaje mi się znajomy. Jest pan może skautem?
Gość (zszokowany): Nie, dlaczego?
Ja: Ach... Wygląda pan na skauta. Może organizacja paramilitarna?
Gość (jeszcze bardziej zaszokowany): Nie.
Ja: A... to kim pan jest?
Gość (z ulgą) : Żołnierzem.
Ja (totalne zaskoczenie): A, przepraszam, z jakiej armii?
Gość (z politowaniem): Z łotewskiej.
Ja: Ups! To ja dziękuję.

Klnę się na wszystko, co mi bliskie: na każdego wyglądał, tylko nie na żołnierza! Tak sobie myślałem, póki w muzeum wojska w Rydze nie ujrzałem plakatu werbunkowego do jakiejś elitarnej jednostki łotewskich komandosów: był na nim żołnierzyk toczka w toczkę tak samo umundurowany a i z twarzy podobny...

Wyjeżdżamy na znaną już 212 w niemal totalnych ciemnościach. Zapalamy wszystkie światła (a nie jest to wiele) i skrajnym pasem toczymy się ku Rydze. Z początku idzie nieźle: wielkie ciężarówki mijają nas po sąsiednich pasach a nieliczni napotkani gliniarze solidarnie ignorują. Potem zaczyna się koszmar: zasypiam za kierownicą, mimo, że siedzę na rowerze! Czerwone światełka poprzedników działają absolutnie hipnotycznie, jednostajne tempo i dość monotonna okolica wiele nie pomagają. Szczypię się co i rusz w uda, żeby nie zasnąć. W każdej chwili oczekuję, że zjeżdżający na pobocze tir zrobi z nas marmoladę. Do otchłani z autostradami! W końcu, po prawie czterdziestu kilometrach męki rozbijamy się w lesie tuż obok autostrady. Do Rygi powinno być około 10 kilometrów.

11.08.2000 Piątek

Rano wychodzą na jaw dwie sprawy: las dookoła aż się roi od grzybiarzy, którzy udają, że nas nie widzą a po drugie rower Kasi stoi na flaku. Niestety zauważa to dopiero w momencie wyjazdu. Tracimy trochę czasu na demontaż bagażu i wymianę dętki. Wyciągam z jej opony blisko trzycentymetrowy, stalowy haczyk. Przy okazji zakładam nowe kostki hamulcowe. W końcu ruszamy, trafiając prawie od razu na drogowskaz: Riga 12 km. Nasi górą! Kąpiemy się po drodze w nieprzytomnie zarośniętym glonami jeziorze, dziewczyny obwieszają bagażniki świeżo wypranymi majtkami: będą mieli uciechę mieszkańcy Rygi! Wreszcie miasto! Dojechaliśmy do Rygi! Na szczęście, bez towarzyszących temu powiedzeniu konotacji. Przedzieramy się nieprzytomnie długo przez jakieś przedmieścia i ciasne uliczki, by wylądować w jakimś parku. Kasi znowu pęka dętka (rowerowi, nie jej, oczywiście) wysyłamy A&A żeby kupili coś na śniadanie a sami naprawiamy rower pod czujnym okiem jakiejś starszej pani, która siedzi na ławeczce obok Lucia i Justyny. Rower naprawiony, ale nasz zwiad powraca z pustymi rękami: przysięgają, że w okolicy nie ma ani jednego sklepu spożywczego. Podjeżdżamy więc kawałek dalej i trafiamy na skraj ryskiej starówki. Tu wywiązuje się dyskusja na temat posiłku: Jest już sporo po południu i właściwie nie ma już sensu jeść śniadania. Proponuję, żeby zjeść cokolwiek i zwiedzać miasto a głównym posiłkiem dnia uczynić obiad. Propozycja spotyka się z poparciem Lucia, Justyny i Kasi, ale Asia gwałtownie protestuje, żądając natychmiastowego i potężnego śniadania. W końcu rozłączamy się z nimi, umawiając się za kilka godzin. A&A odjeżdżają, niewątpliwie w kierunku jadłodajni, my jemy bułeczki i ciastka w malutkiej kafejce po czym rzucamy się na podbój starówki.

Pierwsze wrażenia z Rygi to wszechobecność robotników, rusztowań i zablokowanych uliczek. Niemal frenetycznie Ryga odnawia swoje Stare Miasto, jakby próbując zatrzeć ślady po latach niewoli. I faktycznie, w niczym nie przypomina to dawnego kawałka Rosji. Wąskie, ciasno zabudowane uliczki sąsiadują z szerokimi, niewiarygodnie wprost zaludnionymi bulwarami, nowoczesne, ze szkła i stali budynki wspierają się o secesyjne kamienice. Ogólnie przypomina Ryga bardziej Londyn niż Warszawę czy Lwów. Także tym, że na każdym kroku żądają za coś opłat (wjazd na starówkę też jest płatny, ale nas, jak zwykle, nie zaczepiają). W tłumie sporo punków z kolorowymi czubami na głowach. Dużo kotów. Zwiedzamy katedrę , słuchamy wyjątkowo niekompetentnego organisty, potem wyciągam moją trójkę na nabrzeże, żeby choć posmakować obecności morza, którego - już to wiem na pewno - nie zobaczę, bo za wjazd do nadmorskiej części Rygi - Jurmali - trzeba słono płacić. Nas goni ponadto czas, więc na całą Rygę mamy czas tylko do wieczora. Spróbujcie tu zwiedzić miasto w sześć godzin! Włóczymy więc się bez zatrzymywania, odnajdujemy sympatycznie się zapowiadającą wegetariańską knajpę, oglądamy sklepy, budynki, mosty (mają tu taki sam jak nowo wybudowany w Warszawie Most Świętokrzyski), ludzi. Po nich właśnie widać najbardziej, że nie wszystko zmieniło się od czasów Imperium. O ile ludzie Zachodu - do pewnego stopnia również Polacy - noszą się we wszystkich kolorach tęczy, nie boją się awangardowych fryzur czy makijażu, tak mieszkańcy Rygi, poza nielicznymi wyjątkami, wyglądają jak wielka, nierozróżnialna masa.

Oglądamy najstarsze kamieniczki Rygi, sprawiające wrażenie jakby nikt nie remontował ich od dnia wybudowania. Luciu ciągnie nas do miejscowego muzeum wojska, mieszczącego się w sporej baszcie. Wpadamy, nie będziemy robić przykrości militaryście. O dziwo, zgadzają się przypilnować nam rowerów. Muzeum takie sobie, ot, trochę pistoletów, bomb i mundurów. Uwagę zwracają dwie ekspozycje: fragment poświęcony polskiej ekspedycji wojskowej wspierającej Łotwę w czasach wojny bolszewickiej, z fotografiami Rydza- Śmigłego i polskich saperów budujących jakiś most, oraz duża sala poświęcona łotewskim oddziałom Waffen SS. Ta ostatnia wystawa emanuje niejaką dumą: patrzcie, jacy nasi chłopcy dzielni byli! W nas budzi mieszane uczucia. Na okrasę na czwartym czy piątym piętrze dary od Łotyszy służących w innych armiach: jak się zdaje, głównie amerykańskiej i kanadyjskiej. Sporo oryginalnych ciekawostek z Wietnamu, nasi kolekcjonerzy pełzaliby tu na kolanach.

Czas jednak nagli i zbliża się godzina spotkania z A&A. Pędzimy do parku na umówione miejsce i tam przez następne pół godziny czekamy na naszych spóźniających się towarzyszy, którzy przyjeżdżają bardzo z siebie zadowoleni. Z zemsty wyciągamy ich do wegetarian, gdzie jemy najdroższy jak dotąd posiłek (tylko moje skromne jedzonko kosztuje prawie cztery łaty!). Trzeba jednak przyznać, że było to całkiem smaczne jedzenie. Spotykamy grupę Polaków, tak jak my klnących kompletnie nieprzydatny przewodnik Pascala.

Wracamy na starówkę i kręcimy się po niej jeszcze dwie godziny. Kupujemy pocztówki, próbuję zaprzyjaźnić się z kotami, ale bez zbytnich sukcesów. Trafiamy jeszcze na hale targowe będące dawnymi hangarami zeppelinów i miejscowy odpowiednik Pałacu Kultury zwany przez Łotyszy "Tortem Stalina". Potem przejeżdżamy przez most z niesamowitym widokiem na miasto i szeroko rozlewającą się Dźwinę.

Wraca koszmar: znowu jedziemy po ruchliwej autostradzie, w kompletnych ciemnościach, niedostatecznie oświetleni (inna rzecz, że żeby oświetlić porządnie rower trzeba by go chyba opleść neonówkami). Słyszę, jak za mną Luciu klnie potwornie gdy mijają nas kolejne kilkunastokołowce. Z mojej perspektywy są wielkie jak pociągi. Nie znam chyba bardziej przerażającego dźwięku, niż wycie przemykającego setką trzy metry od ciebie tira. Wiem już, skąd Lucas wziął odgłos silnika imperialnego myśliwca TIE; nawet się specjalnie nie napracowali przy przerabianiu go. Na szczęście, po dwóch godzinach tej szarpiącej nerwy eskapady znajdujemy dogodny zjazd z autostrady, rzeczkę, mostek a przy mostku łączkę w sam raz do naszych celów. Trochę mokro i Kasia narzeka na pokrzywy, ale kto by się tam przejmował: możemy wreszcie iść spać! Co też czynimy.

12.08.2000 Sobota

Rano wyglądamy nieśmiało z namiotów: niedaleko jest jakaś wieś i po naszym moście co i rusz przejeżdżają traktory i samochody wypełnione ciekawsko popatrującym na nas ludem. Najwyraźniej jednak nikomu nie przeszkadzamy. W nocy musiało za to padać, bo na namiotach i folii stoi woda. Luciu wpada z pluskiem do rzeki przy próbie umycia się, co nie zachęca do korzystania z jedynego w okolicy dojścia do wody. Woda zresztą też nie najczystsza z wyglądu i trąci bagnem. Nie myję się, trudno. W słońcu i wietrze jedziemy do Jelgawy. Po drodze trafiamy na wielkie jezioro, nie myśląc wiele hamuję i skręcam. Kąpiemy się i pływamy w przezroczystej, cudnej wodzie. Na przeciwległym brzegu coś, co wygląda jak westernowe ranczo. Jelgawa! Na granicy miasta wita nas cel naszej wizyty: ogromny, klasycystyczny pałac z obłażącym frontonem, bardziej pasującym do Petersburga niż takiej dziury. Objeżdżamy go dookoła i odkrywamy gigantyczny skład drewna opałowego poukładanego w ogromne sągi na tylnym dziedzińcu. Po sągach łażą straszliwie złachmanione koty. Gdyby to widział właściciel, jeden z faworytów carycy Kasi! W pałacu mieści się obecnie technikum. Kupujemy w sklepie chleb i omastę, ciastka, na targowisku owoce. Jemy w parku przylegającym do pałacu. Adam odkrywa jakieś pyszne miejscowe ciastka, których nijak nie możemy później znaleźć w sklepach. Zbierają się ciemne chmury. Dalej! Luciu z Justyną swoim zwyczajem uciekają do przodu, podczas gdy ja odkrywam sklep turystyczny w którym mają kartusze do używanych przez nas epigazów! Idealny moment, bo zapasy gazu właśnie się nam kończą i stanęliśmy wobec perspektywy porzucenia zwyczaju porannych i wieczornych herbatek. Problem w tym, że palnik wozi ze sobą Luciu a ja nie jestem pewien, czy mają tu właściwy typ kartuszy. Gnam co sił w kołach przez miasteczko, przeganiam A&A i Kasię, znajduję w końcu Lucia i Justynę którzy też uciekają jakby ich kto gonił. Zabieram im kartusz dla porównania, pędzę z powrotem i w tym momencie zwisające już nad nami czarne chmury decydują się uwolnić od dźwiganego ładunku! Chowam się pod drzewem, ale nie na długo to wystarcza, bo ulewa jest naprawdę potężna. Klnąc, przebijam się przez deszcz do najbliższego sklepu, gdzie zostawiam rower pod markizą. Deszcz leje się po sakwach, ale na to nic nie poradzę. Sam, nieźle już mokry, chowam się w sklepie i gawędzę na temat pogody z jakąś starszą panią. Leje przez czterdzieści minut bez przerwy, zupełnie jak pierwszego dnia rowerówki.

Kiedy, już z nowymi kartuszami w sakwach, doganiam A&A i Kasię, okazuje się, że schowali się już po pierwszych kroplach i deszcz nie uczynił im żadnej krzywdy. Moje poczucie krzywdy - w końcu pojechałem po kartusze dla wszystkich - walczy z poczuciem ulgi, że nic im się nie stało. Wszystko jednak schodzi na dalszy plan gdy trzysta metrów dalej odnajdujemy na przystanku Lucia i Justynę, którzy wyglądają jakby brali kąpiel razem z rowerami. Luciu chodzi wzdłuż ławki na której kuli się z zimna Justyna i na nasz widok zaczyna przemowę, przy której jego wcześniejsze wyczyny podczas zmieniania koła wydają się co najwyżej wprawką, szkolnym wierszykiem wobec Mowy Getysburskiej. Macha pięściami, wyklina pogodę, kraj i życie w ogóle, odwołuje się do dziejowej sprawiedliwości, klnie tak, że wszystko, co żywe w okolicy zdaje się uciekać w popłochu jak najdalej od niego. Stoimy osłupiali, nie wiedząc, śmiać się czy płakać. Jak się w końcu okazuje, deszcz złapał ich na przejeździe kolejowym. Schronili się pod jakiś mostek, ale deszcz wypędził ich stamtąd tak jak i mnie spod drzewa. Tkwili więc w deszczu, czekając aż pociąg przejedzie. Co śmieszniejsze, Justyna miała cały czas przy sobie płachtę folii do przykrywania rowerów a Luciu - pałatkę, których zapomnieli użyć.

W końcu przekonujemy ich, że siedzenie na ławce nie rozwiąże problemu i ruszamy - na szczęście wychodzi słońce i zaczynamy powoli schnąć. Jedziemy na Térvete, wśród pól i wsi. Słońce świeci tak intensywnie, że w końcu zatrzymujemy się z Kasią i Luciem, rozwijamy namioty i pozwalamy im schnąć na wietrze. Bawimy się w paralotniarzy, pozwalając im powiewać nad naszymi głowami, co, jak się zdaje, podoba się mijającym nas ludziom. Potem, z niespodziewanym odcinkiem po żwirówce przez las, docieramy do Térvete, gdzie czekają na nas pozostali. Térvete słynie ze swego parku krajobrazowego (jest rzeczywiście ogromny!) i grodziska z ruinką zamku (jedna ściana z trzema oknami). Parku nie zwiedzamy z racji braku czasu i pieniędzy, jemy za to w malutkiej restauracji i podziwiamy wyelegantowane tłumy przybyłe na miejscowy ślub. Rozjeżdżają się udekorowanymi świeżą zielenią bryczkami! Wśród kobiet- pełne szaleństwo haute couture, wygląda to bardziej na bal karnawałowy niż wesele. Asia z Justyną łapią jakiegoś kota i robią sobie z nim pamiątkowe zdjęcie.

Po posiłku Luciu z Justyną jak zwykle pędzą do przodu w sobie tylko wiadomym celu, my zaś nieco poniewczasie przypominamy sobie, że mieliśmy zwiedzić jeszcze niedaleką wieżę widokową. Gonienie uciekinierów nic nie daje, więc jedziemy do wieży z nadzieją, że nie odjadą za daleko. Wieża okazuje się ogromna, lecz zamknięta na trzy spusty, co tak rozjątrza Adama, że próbuje wspiąć się własną drogą. Machamy ręką na widoki i gonimy naszą lotną czołówkę, jadąc dokładnie we wschodzący, ogromny księżyc, z krwawym zachodem słońca za plecami. Uch - och! Marzenie każdego twórcy horrorów. Robi się coraz ciemniej. Proponuję nawiązanie kontaktu z najbliższym gospodarstwem i rozbicie się na prywatnym, ale moi ksenofobiczni towarzysze ciągną mnie w lasy, gdzie w końcu lądujemy na skraju jakiegoś pola, osłonięci drzewami od strony drogi. Rozpakowując sakwy odkrywam, że w środku stoi woda. Opłaciło się trzymać rzeczy w workach foliowych! Suszę sakwy, jak się da. Resztkę mokrych ubrań zakładam na siebie. To nasza ostatnia noc na Łotwie.

13.08.2000 Niedziela

Słońce tak grzeje, że wygania mnie z namiotu o 7.30. Suszę resztę rzeczy, co okazuje się trafieniem w dziesiątkę, bo godzinę później słoneczko chowa się za grubą warstwą chmur.
Toczymy się do ostatniej na Łotwie miejscowości o magicznie brzmiącej nazwie Eleja. W malutkim sklepiku wydajemy resztę łatów. Ludzie jak zwykle przyjaźni, kilkunastoletni syn sprzedawczyni włóczy się za nami jak psiak. Zagaduję go po rosyjsku, na co on prosi mnie w tymże języku, żebyśmy nie wyrzucali śmieci do kosza w sklepie, bo jego matka musi potem go wynosić. Stosuję się uprzejmie do jego prośby, a on wyciąga mnie do budki telefonicznej, wystukuje jakiś kod i w słuchawce rozlega się melodyjka. Machamy sobie na pożegnanie.

Przekroczenie granicy tym razem już rutynowe: omijamy wszystkie kolejki i ciągniemy prosto do szlabanu. Tam odbywa się najkrótsza chyba jak dotąd odprawa:
Celnik (wskazując na nasze wypchane sakwy): Co tam wieziecie?
Ja: Wszystko, czego nam trzeba na takiej wyprawie.
Celnik: O.K., jedźcie.

Nareszcie z powrotem na Litwie! Entuzjazm w grupie, czujemy się jak w domu. Po piętnastu kilometrach śniadanie i ciągniemy następne czterdzieści do Szawli. Wiatr, oczywiście, wieje nam w twarze. Mamy na ten temat kilka teorii, ja wymyśliłem migrujące bryzy frontalne, specjalizujące się w prześladowaniu rowerzystów. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w którą stronę świata byśmy nie jechali, od blisko pięciu dni zawsze mamy wiatr od czoła?

Dlatego z radością witam przejeżdżający kombajn, który pozwala mi zastosować ulubioną technikę "na Wielkiego Brata": ustawiam się dwa metry za nim i jadę w wytworzonym przez niego tunelu powietrznym. Obok zaraz odnajduje się Justyna a Luciu i Kasia trzymają się tuż za nami. Asia gardzi takim sportem, Adam zaś przebywa gdzieś przed nami. Ciągniemy tak praktycznie bez wysiłku blisko czterdziestką, w pewnym momencie Kasia wciska się na trzeciego między nas, wołam, żeby się cofnęła, ale mnie nie słyszy. Chwilę później dzieje się to, czego się obawiałem: przejeżdżający z przeciwka samochód spycha mnie na Kasię i robimy z Justyną klasyczną "kanapkę" z rowerem Kasi w roli nadzienia. Czuję, jak jej koło wikła się w moje sakwy, odruchowo przyspieszam i wyrywam do przodu, dziewczyny jakoś się rozplątują, cudem obchodzi się bez upadku. Kasia lekko zielonkawa, ale dzielnie ciągnie dalej. Kierowca kombajnu co i rusz ogląda się na nas ze zdumieniem, ale nie przeszkadza. 15 km dalej z żalem porzucamy nasz holownik, by poczekać na Asię. Adama wciąż nie widać. Czyżby uciekł tak daleko, że nie zdołaliśmy go dogonić? Zagadka wyjaśnia się jakieś pół godziny później, gdy zaginiona para mija nas bez słowa. Później okazuje się, że Adam zjechał z trasy i wtedy musieliśmy się minąć. Tylne koło jego roweru jest w okropnym stanie, pękły dwie szprychy i obręcz wykrzywiła się tak, że trze o klocki hamulcowe. Nie ułatwia mu to jazdy, a i dźwięk który temu towarzyszy nie jest najprzyjemniejszy, ale Adam decyduje się nie majstrować przy szprychach. Mnie za to zaczyna boleć brzuch, mam nadzieję, że to nie salmonella z ciastek.

Wiemy, że w okolicach Szawli znajduje się słynna Góra Krzyży, miejsce kultu porównywane z Częstochową, nie mamy jednak pojęcia gdzie dokładnie jest. Gdyby nie Kasia, która zauważa drogowskaz "Kryžiu Kaunas 1,5 km" minęlibyśmy ją nie zorientowawszy się. Tym razem to Adam i Asia wysforowali się nadmiernie do przodu. Justyna twierdzi, że nie byli zainteresowani zwiedzaniem sanktuarium, więc włączamy się w rzadki strumyczek aut ciągnących we wskazaną stronę. Spodziewam się góry i rozczarowuję się. Spodziewam się setek krzyży i to, co widzę, przerasta moją wyobraźnię. Niewielkie, jakby pęknięte przez środek wzgórze pokrywają niezliczone ilości krzyży we wszelkich możliwych rozmiarach, kolorach i wzorach. Gdzieniegdzie mniejsze krzyżyki zwisają całymi festonami z ramion większych, nawarstwiają się w stosach na ziemi, zalegają na każdym kawałku wolnej przestrzeni. Tylko wąskie ścieżynki pozwalają poruszać się w gąszczu krzyży, a i te sprawiają wrażenie, jakby za chwilę miały zarosnąć, jako że sama ilość krzyży jest tak niewiarygodna, że nasuwa na myśl jakiś naturalny proces narastania i krzewienia się. Ilu ludzi musiało przyjść tu, żeby zostawić po sobie pamiątkę? Każdy krzyż opowiada bowiem swoją historię, czasem tabliczką, czasem napisem, niekiedy wyrafinowaną rzeźbą a nawet spłowiałą kartką papieru. Jest wśród tych pamiątek sporo polskich napisów; czasem są to prośby, czasem po prostu podpis. Wśród krzyży powoli przesuwają się ludzie, robią zdjęcia, rozmawiają cicho. Pamiętam sanktuarium prawosławne na Grabarce, które zrobiło na mnie wielkie wrażenie swoim lasem krzyży. Tutaj jednak jest ich zbyt wiele, czuję się przytłoczony.

Dowiadujemy się, że Rosjanie próbowali wiele razy zniszczyć Górę (a ludzie stawiali tam krzyże od dziesiątków lat), podpalając ją, rozjeżdżając spychaczami, ponoć nawet próbując zatopić teren. Krzyże jednak zawsze powracały, w coraz większej liczbie. Ostatecznego aktu uznania góry dokonał papież, który zostawił po sobie potężny, mosiężny krzyż stojący nieco na uboczu.

Sanktuarium obrasta parkingami, handlarzami dewocjonaliów, toaletami. To już cały przemysł. Oczywiście, podstawowym towarem jaki tu się oferuje są krzyże, duże i małe. Postanawiamy zostawić tu coś po sobie. Kupujemy prosty, drewniany krzyżyk i podpisujemy się na nim. Kasia i Justyna wybierają miejsce i umieszczają go na jednym z większych krzyży. Podobno z czasem powstanie tu kościół, do którego przeniesione zostaną mniejsze krzyże ze wzgórza. Może trafi tam i nasz.

Godzinę później jesteśmy już razem w Szawlach. Miasteczko wyraźnie nie rosyjskie, z ciekawą architekturą i długim, nowoczesnym pasażem gęsto ućkanym kafejkami, galeriami i sklepami. Znajduję w pasażu sympatyczną restaurację o wdzięcznej, acz cokolwiek nie na miejscu nazwie "Akropolis" z władającą angielskim obsługą (wszak po rosyjsku mówimy tylko ja z Luciem) i wygodnymi stolikami pod parasolem. Tam odbywa się klasyczna już rabelaisowska uczta, po zakończeniu której co poniektórzy z nas najwyraźniej woleliby zostać tu na stałe. Tymczasem zapada powoli wieczór, pasaż się zaludnia, niestety w sposób średnio przyjemny; coraz większe grupki pijanej młodzieży, sto metrów od nas policja właśnie pacyfikuje jedną z nich za pomocą pałek i gazu. Jakiś dzieciak proponuje mi fantastyczną - jak twierdzi - dyskotekę niedaleko stąd. Odmawiam i głosuję za opuszczeniem terenu, tym bardziej, że nasze oparte o ogrodzenie rowery przyciągają powszechną uwagę. Udaje nam się w końcu pozbierać. Księżyc niemal w pełni, młodzi szawlanie popisują się przed nami ostrą jazdą na góralach.

Jedziemy z mapy nad najbliższe jezioro, okazuje się jednak, że jest ono na całym obwodzie zabudowane. W międzyczasie zapada zmrok i po raz kolejny zapalamy nasze lampki. Błądzimy między jakimiś domami, w końcu idę z Adamem na zwiady. Wchodzimy ma jakieś podwórko, pukamy do domu. Wyłania się jakiś facet i bez śladu nieufności (dwóch obcych w środku nocy!) udziela nam odpowiedzi. Tak, jest inne jezioro, niedaleko. Można tam biwakować. Podaje nam skomplikowany plan dojazdu i życzy dobrej nocy. Jedziemy, przepełnieni nową nadzieją. Wyjeżdżamy spomiędzy domów na jakieś pola, w oddali światła miasta. Zabłądziliśmy na amen, Asia ma jakieś problemy z rowerem. Jedziemy całkiem już na ślepo, w końcu mijamy jakiś sad. Rzucam propozycję poszukania właściciela. Wszyscy są już tak zmęczeni, że nie dyskutują. Zabieram Justynę jako przedstawicielkę kobiet i jedziemy drogą przez sad. Na końcu malutki domeczek, obok równie malutki pies rwie się do nas z łańcucha. Pukam w okno, jakaś staruszka odpowiada ze środka. Tłumaczę jej naszą sytuację i pytam, czy możemy rozbić się w jej sadzie. Dostajemy zgodę i zanosimy ją z radością pozostałym. Rozstawiamy namioty na wysokiej trawie pod gałęziami jabłoni, starannie wybierając jabłka spod sypialni. Okazuje się, że i tak jest wściekle twardo. Biorę jakieś piekielne ziołowe lekarstwo Lucia, brzuch boli mnie tak, że później mam kłopoty z odczytaniem notatek z tego dnia. To na pewno ta trzynastka.

14.08.2000 Poniedziałek

Miło się budzi w sadzie, zwłaszcza, że ból nie dokucza. Wiwat homeopatia! Czy może dobra aura tego pięknego miejsca? Zbieramy się już o 8.30, rekord! Zaglądamy z Justyną do domeczku, jakoś niewłaściwe wydaje nam się odjechać bez pożegnania. Starsza pani, która mieszka tu - jak się okazuje - samotnie, nie tylko wychodzi do nas i bardzo przyjaźnie z nami rozmawia, ale również wskazuje nam drogę nad jezioro, którego na próżno szukaliśmy. Żałuje, że nie podjęła nas bardziej wystawnie. Piesek łasi się do nas. Dziękujemy i żegnamy się serdecznie i bez końca. Za nami leci sakramentalne "mołodcy!"

Jezioro znajdujemy bez trudu i kąpiemy się mimo kamienistego raczej dna. Do szosy dojeżdżamy za to przez teren dawnej jednostki rosyjskiej, jak wynika z napisów na resztkach budynków. Piszę: resztkach, bo są to same mury bez framug i instalacji, zabrano wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Nasz znawca, Luciu, twierdzi, że była to jednostka transportowa. Budynki zarastają już krzewami, to raczej pocieszający widok. A&A zostają z tyłu, mają nas dogonić. Toczymy się szosą aż do sporego miasteczka Radwiliszki, gdzie robimy zakupy w supermarkecie i lądujemy na rynku, podczas gdy Luciu trzyma straż na peryferiach celem przechwycenia naszej tylnej straży. Mija czas i dziewczyny zaczynają przygotowywać posiłek a ja jadę zobaczyć, co z Luciem. A&A ani śladu. Zamieniamy się z Luciem; ja będę wartował, on zje i wróci. Odjeżdża, ja siadam i robię notatki. Zagadują mnie dwie sympatyczne panienki. Nazywają się Indré i Sigitta, mieszkają tutaj i śmiertelnie się nudzą. Rozmawiamy chwilę mieszając rosyjski i angielski, co przerywa nieoczekiwane pojawienie się A&A. Asi zepsuł się bagażnik, co spowodowało opóźnienie. Żegnam się z dziewczynami i jedziemy na śniadanie. Miejscowe pijaczki nawiązują z nami bardzo przyjazny kontakt (mołodcy!), po jedzeniu objeżdżamy Radwiliszki dookoła. Znajdujemy mały kościółek z przepiękną dzwonnicą w kształcie latarni morskiej. Obok ciekawy pomnik: na kamiennym murze tabliczka po litewsku, dookoła markerami wypisane na murze nazwiska i daty. Nazwy miejsc znajome: Irkuck, Czeljabińsk... To pomnik ofiar rosyjskiej okupacji, najwyraźniej zaimprowizowany Sporo ich tutaj, na każdym kroku...

Dalej! Gorąco, więc dziewczyny rozdziewają się do kostiumów, co spotyka się z pełną aprobatą mijających nas kierowców. Stoimy z Kasią pod jakimś laskiem, ona ściąga koszulkę, na co przejeżdżający właśnie obywatel kładzie się na klaksonie. Kasia pąsowieje jak róża... Z kolei gliniarze nie mogą oderwać oczu od wdzięków Justyny, która zresztą zdobywa sobie duże powodzenie gdziekolwiek się pojawi; pewien muzułmanin oferował Luciowi gdzieś na szlaku sporą sumkę w dolarach za odsprzedanie pięknej Lechitki. Do Kiejdan jeszcze 40 - 50 kilo po idealnie monotonnej drodze. Ja się jednak nie nudzę: zaraz za Radwiliszkami w moim tylnym kole pęka szprycha. Na najbliższym postoju dokręcam pozostałe i udaje mi się wyprostować obręcz. Proponuję taką samą usługę Adamowi, lecz ten odmawia i dalej jedzie na swoim rozpadającym się wierzchowcu, który zyskał wdzięczną nazwę "młockarni". Jego tylne koło ma już takie odchylenie, że praktycznie nie może korzystać z tylnego hamulca. Asi rozpada się bagażnik. Najwyższa pora kończyć imprezę.

Jedziemy kilkanaście kilometrów wzdłuż sporej rzeki i nad nią w końcu się rozbijamy. Miejsce znowu bardzo atrakcyjne, to piękny brzozowy gaj. Kiedy zapada zmrok, nasze namioty już stoją, co wprawia Lucia w szampański humor. Długo rozmawiamy. Na niebo wypełza ogromny, pomarańczowy księżyc.

15.08.2000 Wtorek

Poranek między brzozami wypada bardzo przyjemnie, mamy szczęście do malowniczych miejsc. Myjemy się pod mostem płosząc wędkarzy i starając się uniknąć kontaktu z gęstą, zielonkawą rzęsą. Potem: dalej, do Kiejdan, na śniadanie! Po 18 km wjeżdżamy w dawne włości Radziwiłłów. Kontakt, mówiąc szczerze, rozczarowuje. Mimo, że jest to jedno z trzech miast na Litwie posiadających starówkę, ta ostatnia jest niemal niezauważalna. Ot, trochę walących się ruder i rynek, na którym jemy śniadanie. Są dwa sklepy rowerowe, oba zamknięte, co skutecznie niweczy szanse na fachową pomoc dla Adama. W połowie śniadania odwiedza nas dwóch krzepko wyglądających staruszków, lekko na gazie. Polska? Polska! Znienacka dostaję się w niedźwiedzie objęcia opalonego dziadka w marynarskiej bluzie. Opowiada, że opłynął trzy razy cały świat, w Polsce też był. Tłumaczy, że w zasadzie to marynarz nie pływa, tylko chodzi po wodzie. Co pływa? Gawno! Nasze szczęście do ludzi owocuje raz jeszcze, kiedy zaczepia nas kobieta która okazuje się być przewodniczką i miejscową nauczycielką. Opowiada nam o Starówce, pokazuje dom miejscowego gangstera - biznesmena, zaprasza na koncert lokalnej muzyki, który za godzinę zacznie się w najstarszym z miejscowych kościołów.

A&A niespecjalnie palą się do wysłuchania koncertu, póki co zwiedzamy pozostałości miejscowej synagogi (ruina), kościół ewangelicki, wybudowany pono przez radziwiłłowskich Szkotów. Upał niewiarygodny. Koncert ma miejsce przed drewnianym, sporym kościółkiem, który, jak mówią, do niedawna był wykorzystywany przez Rosjan jako magazyn. Jak wszędzie na Litwie, również przed nim stoi sporo drewnianych, nowych rzeźb. Ludzie się zbierają, będzie ich ze dwie setki, jest też składający się głównie z kobiet chór w regionalnych, kolorowych strojach. Ku naszemu zaskoczeniu oprócz klasycznych pasiaków kilka z nich obnosi najprawdziwsze szkockie tartany! Czyżby wpływy szkockiej mniejszości? A śpiewają pięknie, długie, spokojne, polifoniczne pieśni po litewsku. Tłum żywo uczestniczy, niektóre piosenki śpiewają razem z chórem. Zostajemy! Rowery idą pod płot, my w cień. Współczuję ludziom, którzy muszą znosić ten żar w uroczystych strojach. W tłumie jest mnóstwo starych ludzi, z obowiązkowymi złotymi zębami, jednak nikt się nie uskarża. Dzieci bawią się na trawie, z boku. Ich pokrzykiwania mieszają się z pieśniami. Czuję, że uczestniczymy w czymś żywym, łączącym wszystkich zebranych. Zresztą ludzie prawią nam serdeczności, uśmiechają się. Podobne odczucia miałem w Szkocji, słuchając granego na żywo w pubie ceilidh, nie ma w tym nic z powagi muzeum, czy sztuczności skansenu. Ta muzyka wciąż żyje i jest odbierana z takimi samymi emocjami jak sto, czy dwieście lat temu.

Odwiedzamy jeszcze jeden kościół, podobno najstarszy w mieście, wzniesiony na wysokim wzgórzu. Na zewnętrznym murze tablice z nazwiskami polskich proboszczów i rymowanymi epitafiami dla jakichś spoczywających tu kobiet.

Jedziemy dalej, mimo upału. Chcemy przed zmrokiem dojechać jak najbliżej Kowna. Mijamy dość niesamowicie wyglądający budynek, coś jakby wiatrak bez łopat, w stylu neogotyckim. Podjeżdżamy z Kasia bliżej (Luciu i Justyna wciąż stosują swoją technikę dogoń-mnie-jeśli-zdołasz) i znajdujemy na froncie tabliczkę po litewsku, z datą 1945 i ośmioma nazwiskami. Rozstrzelani?

Na propozycję Adama zjeżdżamy z głównej drogi i jedziemy po górkach - dołkach, jakich jeszcze nie widziałem: co kilkanaście metrów wznosi się pięciometrowy garb i tak przez prawie trzysta metrów. Niezłego stracha napędzają samochody, wyskakujące znienacka zza górki naprzeciwko nas! Tą drogę budowali jacyś maniacy.... Potem jednak wjeżdżamy w las, po prawej w dole rozległa rzeka Nevežis z pięknymi łąkami po obu stronach, upał natychmiast przestaje doskwierać i robi się bardzo przyjemnie. Jedziemy tak sobie przyjemnie, czas płynie aż tu znienacka wyrasta przed nami tabliczka "Kaunas"! Ups! Zagalopowaliśmy się troszeczkę. Postanawiamy jednak z Luciem wyskoczyć do przodu na zwiady, podobno jest tam jezioro. Przebijamy się przez ruchliwa ulice i lądujemy na obrzeżach Kowna, na sporym wzgórzu. Nie dawno to miasto nazywa się "Góra"! Jezioro, faktycznie, znajdujemy, ale oblężone ze wszystkich stron: widać, jak ludzie mrowią się na brzegach. Kolumny samochodów parkują w każdym wolnym miejscu. To się nam bardzo nie podoba. Zatrzymujemy się jeszcze przy sklepie. Z drugiej strony jezdni woła na mnie starszawy człowiek. Podchodzę. Polaki? Trafiamy na mówiących po polsku Litwinów, za chwilę wołają do nas na pół już głuchego staruszka. To 93- letni Polak, po Oświęcimiu, mówi sześcioma językami. Wszyscy są byłymi parobkami grafa Tyszkiewicza, który miał niedaleko na wzgórzu pałac. Są ostatnimi z lokalnych "Kawalerów", przeżyli trzy kolejne okupacje. Staruszek rozczula się mówiąc po polsku, płacze. Z trudem się z nimi rozstajemy po długiej rozmowie.

Wracamy do reszty, mówimy, cośmy widzieli. Decydujemy się na cofnięcie wzdłuż trasy, nad Nevežis. Znajdujemy w miarę fajne, aczkolwiek uczęszczane miejsce nad wodą, karczujemy ogromny gaj pokrzywowy - miejscowi powinni być nam wdzięczni! - i rozbijamy namioty. Na liczniku ponad 1300 kilo.

16.08.2000, Środa

O poranku odkrywamy świeże ślady hamowania, urywające się jakieś dwa metry od namiotu Asi i Adama. Ktoś tu jednak przyjeżdża? Podobno A&A słyszeli w nocy samochód, ale nie pofatygowali się, żeby sprawdzić. Na Kowno zatem!

Machamy jednemu z naszych wczorajszych rozmówców, kąpiemy się w niezbyt czystym jeziorze i wjeżdżamy z fasonem (powiewając suszącą się bielizną ) do Kowna. Trafiamy bez pudła na zamek, który w zasadzie składa się z dwóch wież i kawałka murów, jemy pod murem posiłek pod okiem grupy żołnierzy, którzy najwyraźniej przeładowują coś z samochodu do zrujnowanej, gotyckiej katedry (kolejny magazyn?), przeczekujemy paskudny deszczyk i ruszamy na starówkę. Odnajdujemy spory i całkiem ładny rynek z białym ratuszem, porównywanym pono do łabędzia a nam bardziej wyglądający na kościół, oraz miejscową atrakcję: średniowieczną, oryginalnie zdobioną kamieniczkę zwaną Domem Perkuna, z racji rzeźb nawiązujących rzekomo do tego litewskiego bóstwa. Zaglądamy do katedry, w której oglądam chyba najbardziej niesamowicie rzeźbiony ołtarz jaki zdarzyło mi się spotkać. Obrazy w bocznych nawach malował Andriolli, co faktycznie daje się rozpoznać na pierwszy rzut oka. Przemiła zakonnica zagaduje nas, po czym życzy nam szczęśliwej podróży. Zbiera się na potworny deszcz, który faktycznie spada w momencie, gdy gawędzimy z napotkaną na rynku polską wycieczką. Chronimy się we wcześniej upatrzonej bramie i tam siedzimy ponad godzinę a na zewnątrz srożą się niebiosa. To prawdziwe oberwanie chmury. Odwiedzam lokalny antykwariat ze spora ilością poloników i pamiątek po Imperium z obowiązkowymi gipsowymi popiersiami Wodza. Deszcz w końcu przestaje padać i jedziemy z wizytą do diabła. W lokalnym muzeum mają tu ogromną kolekcję diabolików, gromadzoną przez lata przez miejscowego pasjonata. Po drodze przecinamy ogromny, zapełniony ludźmi bulwar: to Bulwar Wolności, główny pieszy trakt miasta. Muzeum niespodziewanie zaskakuje nas tymczasową ekspozycją rysunków Bohdanowicza, co ciekawsze, bez tłumaczenia na litewski. Ale my pędzimy do diabłów! I, zaiste, diabelskie to miejsce. Figurki, rysunki, płaskorzeźby, wszystkie przedstawiają rogatych panów (i panie!) kuszących ludzi do złego, bawiących się, nawet wychowujących rodzinę. Jest diabeł-Stalin z diabłem- Hitlerem, są włochate diabły skandynawskie, są nawet przedstawiciele koźlonogich z Afryki, Bliskiego i Dalekiego Wschodu a pomiędzy nimi pyszni się sam Boruta Łęczycki. Są też diabelskie fajki, diabelskie laski, trąbki i gwizdki, jeden taki kupuje sobie Justyna. Z żalem opuszczamy muzeum i wracamy na trakt a za nami jak cień snuje się autokar polskiej wycieczki. Na honorowym miejscu pyszni się dość dziwaczny pomnik wielkiego księcia Witolda: Vytautas, w pełnej zbroi, stoi dumnie na płycie opierającej się na barkach czterech bardzo niezadowolonych rycerzy: Rusina, Krzyżaka, Polaka, oraz... Litwina. Dziwniejsze jednak rzeczy dzieją się u stóp pomnika: właśnie zaczyna się wiec, prowadzony przez grupkę młodych ludzi w jednolitych mundurkach: brunatne koszule, czarne krawaty i spodnie, na ramieniu czerwona opaska, na niej w białym okręgu czarny, złamany kształt. Przewodniczący, postawny niebieskooki blondyn, peroruje i potrząsa pięścią. Déja vu? Rzut oka na ich furgonetkę wyjaśnia wszystko: to litewscy narodowi socjaliści. Uciekam w popłochu zanim dochodzą do etapu śpiewania "Tomorrow belongs to me" i wymachów ramionami. Ludzie na ulicy nie odnoszą się zresztą do przedstawicieli czystej rasy aryjskiej zbyt przyjaźnie a z boku czai się suka pełna gliniarzy.

Bulwar jest, trzeba to przyznać, przepiękny a nadto długi - zmieściłyby się na nim trzy nasze Nowe Światy ale nieco przeludniony. Środkiem ciągnie się pasmo drzew z alejką pośrodku, po bokach kafejki i restauracje. Znajdujemy jedną i ucztujemy. Składam jeszcze wizytę w lokalnej informacji, gdzie mówiąca dobrze po angielsku dziewczyna zachęca mnie do odwiedzenia Rumszyszek, olbrzymiego skansenu, który mamy na trasie. Znikam w czasie, gdy kompania oddaje się trawieniu i włóczę się po pasażu, "łapiąc klimaty", obserwując ludzi. Sprawiają wrażenie zadowolonych z życia, zwłaszcza młodzież. To chyba dobry znak. W ogóle Litwini to wesoły i dobroduszny naród, świetnie sobie radzący ze świeżo odzyskaną wolnością. Ich miasta są czystsze od naszych a i prowincja sprawia lepsze wrażenie.

Znowu siąpi. Wyjeżdżamy! Jeszcze tylko krótka wizyta na moście zwodzonym dla pieszych, z którego widać prawie całe centrum i wyjeżdżamy na autostradę kierując się na Rumszyszki. Jedziemy do zmroku, potem rozbijamy się na łączce nad autostradą, osłonięci przez zbocze pagórka od hałasów i ciekawskich. Do towarzystwa mamy pasącego się konia. Noc jest raczej zimna.

17.08.2000, Czwartek

Do Rumszyszek dojeżdżamy po 12 kilometrach po (brrr! :( ruchliwej autostradzie. Kupujemy we wsi prowiant i rozkładamy się z piekielnie mokrymi namiotami na słoneczku pośrodku parkingu przed samą brama skansenu. Jemy śniadanie, turyści przyjeżdżają i wchodzą do środka. Jakiś motocyklista pyta z niedowierzaniem: spaliście tutaj?

Nie przepadam za skansenami, muszę jednak przyznać, że ten jest gigantyczny. Na jego obszarze znalazło się miejsce dla sześciu całych wsi i sporego miasteczka! Wszystko poustawiane tak, jakby stało tu od zawsze, może zresztą w niektórych przypadkach tak właśnie jest. Teren jest podzielony na regiony; swojsko brzmi Suvalkija. Przez wszystkie ekspozycje wije się asfaltówka: objazd całości to ponad 15 kilometrów! Nic dziwnego, że niektóre wycieczki poruszają się po terenie autokarami. Z lewej przelewają się fale Morza Kowieńskiego- wielkiego, sztucznego zalewu na którego dnie z pewnością leży więcej takich wiosek. Na brzegu obóz łotewskich skautów; próbujemy z Justyną nawiązać kontakt, ale są bardzo nieufni. Zwiedzamy kolejne wsie, do niektórych domów można nawet wchodzić! Są w pełni wyposażone i pilnowane przez dość miłe strażniczki w strojach regionalnych, które ponadto sprzedają pyszne pierniki po paskarskich cenach. Siedzimy w skansenie ponad cztery godziny, jeżdżąc z rozkoszą pod prąd na wyznaczonym szlaku, wtykając nosy gdzie się da i wygłupiając się. Między chałupami łażą nawet całkiem prawdziwe kury, jest i stadko koni oraz pojedynczy pies. Nabieram Kasię i Justynę, dość udatnie symulując w chlewiku wieprza w rui. W nagrodę przez następną godzinę tytułują mnie "Chrumkaczem". Nawiasem mówiąc, odnajduję w tutejszej architekturze czworokątny budynek z wewnętrznym dziedzińcem, kryty czterospadową strzechą , taką samą, jaką widziałem na pawilonie litewskim na Expo. Odnajdujemy też polskie motywy: napisy na krzyżach, nagrobek przy malutkim kościółku.

A&A wymykają się do sklepu, potem doganiają nas na autostradzie. Na bagażniku Asi pyszni się ogromny, czarny, pluszowy goryl. Mijamy niesamowicie cuchnącą rzekę wpadającą do Morza Kowieńskiego i z powrotem lądujemy na peryferiach Kowna. Okazuje się, że popełniliśmy błąd: należało skręcić wcześniej na drogę do Mariampola, ale Justyna wysforowała się do przodu i Luciu, który z jakiegoś powodu nie pojechał z nią, minął w pościgu skręt a pozostali pojechali za nim. Luciu w fatalnym humorze, Justyna, objechana przez niego od góry do dołu, w depresji. Z mapą w ręku prowadzę ekipę po skraju Kowna, starając się ominąć centrum. Przypomina to wędrówkę po labiryncie ale udaje się: wyjeżdżamy na właściwą drogę i w nagrodę trafiamy na supermarket, gdzie robimy zakupy i godzimy naszą zwaśnioną parę. Opuszczamy po raz drugi Kowno przejeżdżając po szczycie rozległej zapory z widokiem na miasto i do oporu ciągniemy na Mariampole. Łapie nas kolejny paskudny deszczyk, chowamy się więc w sklepie. Na 94 kilometrze stajemy. Wzywam, żeby jechać dalej i pobić rekord wyprawy, ale Asia ma już dość. Znajdujemy wieś, jeziorko z rzeczką i mostek a na mostku samochód z dresiarzami. Zagaduję ich, czy nie wiedzą, gdzie można się kąpać w okolicy. Mówią, że można pod mostkiem, na śluzie. Odjeżdżają, a my rozbijamy namioty. Nie podoba mi się pomysł nocowania w środku wsi o 10 metrów od mostu, ale robi się już ciemno. Myjemy się (Kasia i Justyna korzystają z miski i podgrzanej wody w zaciszu namiotu, pozostali decydują się na wodę bieżącą), jemy kolację, chwilę rozmawiamy i idziemy spać. Budzi mnie jakiś głos wołający łamaną angielszczyzną. Luciu nawołuje ze swojego namiotu: "Marcin! Porozmawiaj z nim!" Wychodzę. Nieznany mi nastolatek potworną łamaną angielszczyzną tłumaczy mi, że stoimy na polu jego ojca. "Ojciec bardzo zły", powtarza, "wy zapłacić". Zapraszam go na rano. "Rano będzie drożej"- on na to. Aha, myślę sobie, a Księżyc jest z zielonego sera. "Przyjdź rano z ojcem, to pogadamy" ucinam. Odchodzi i słyszę, jak tłumaczy coś kumplom na mostku. Jest ich tam kilku, kiepsko. Wartuję więc, czekam. Słyszę jak rozmawiają w dali, potem nagły bieg blisko, krzyki i coś rozbija się z brzękiem o rowery. Potem odgłosy ucieczki. Wyskakuję z namiotu, niemal równocześnie robią to Luciu i Adam- jednak nie spali! Koło rowerów rozbita butelka po piwie, dwie pozostałe- niecelne- znajdujemy w trawie. Robimy trochę hałasu, żeby ich postraszyć, idziemy z latarkami na mostek - ani śladu po napastnikach. Wycinamy sobie tęgie kije i chwilę wartujemy. Cisza, spokój, żaby kumkają. Wracamy do namiotów, obiecując sobie spać czujnie. Adam z wielkim drągiem kręci się jeszcze wokół, parując adrenaliną. Aż do rana nic jednak nie zakłóca już naszego spokoju.

18.08.2000, Sobota

Rano układamy dla naszych nocnych marków małe tableau: ich dwie butelki po piwie, w poprzek przykryte pałą. Dziewczyny dokładają kilka kromek starego chleba: twierdzą potem, że chciały złagodzić tak jednoznaczne przesłanie. Jedziemy do Mariampola! Znowu ładne widoki po drodze. Teren, ku radości ekipy, niemal płaski. W Mariampolu jemy śniadanie i suszymy namioty na trawniku pod jakimś blokiem. Z szóstego piętra przygląda nam się przez lornetkę ciekawski lokator. Machamy mu ręką, chowa się, potem wygląda, odmachuje i kontynuuje obserwację. Dokonujemy ostatnich zakupów, już do domu: kupuję mnóstwo angielskiej herbaty, której w Warszawie nie uświadczysz (o paranojo naszych czasów!) i bochenek wspaniałego, ciemnego chleba który jakoś mieszczę do sakw. Zwiedzamy z Kasią spory bazar, który okazuje się być wierną kopią stołecznych targowisk: od dresów do notesów. Zaczepia nas kolejna grupka pijaczków, jak ich poprzednicy są nastawieni bardzo przyjaźnie (mołodcy!). Wyruszamy dalej, w kierunku na przejście graniczne w Kalvariji. Słońce, droga się lepi, przelatują tiry. Zatrzymujemy się z Kasią na colę w malutkiej kafejce. I dalej, w upale, kurzu, coraz bliżej polskiej granicy!

Ostatni raz rozmawiam po litewsku: celnicy żegnają nas przyjaźnie. Asia rozczarowana: owinęła swojego goryla w foliowy worek w nadziei że ktoś się tym zainteresuje i spyta, co wiezie. Mogłaby wówczas triumfalnie odrzec: goryla! Niestety, spory pakunek nie budzi niczyich podejrzeń. Na polskiej stronie witają nas raczej obojętnie i trzymają przez 20 minut pod szlabanem, bardzo dokładnie sprawdzają też paszport Justyny. Po miłych doświadczeniach z celnikami na Litwie i Łotwie to zimny prysznic.

Jesteśmy w Polsce! Ziemia taka sama, drzewa i domy też, ale coś się jednak zmieniło. Po obu stronach drogi stada bocianów. Nowiutka droga, nasi starzy znajomi: tiry. Jedziemy pomiędzy wzgórzami, słoneczko świeci. Sielanka kończy się, gdy Luciu łapie kolejną, szóstą już gumę. Pogoda też się od razu psuje. Wysyłamy wszystkich do niedalekich Suwałk a ja z Luciem zostajemy. W przypływie geniuszu Luciu zamienia miejscami opony: tylna jest niemal kompletnie przetarta i najwyraźniej nie wytrzymuje jego blisko stukilowego ciężaru. System działa i dalej jedziemy już bez przeszkód. Mijamy Szwajcarię i nowiutka droga ustępuje miejsca klasycznemu suwalskiemu ementalerowi: lawirujemy między dziurami gnając z górki po zakrętach dobrą czterdziestką. Zbliża się kolejny deszcz, więc ostro dociskamy i docieramy razem z pierwszymi kroplami deszczu do naszego umówionego punktu: McDonalda. Impreza kończy się tak, jak się zaczęła; hamburgerami i deszczem. Wąż połknął własny ogon.

Jakieś lokalne panienki ostro nas obmawiają: dowiaduję się, że zostałem sklasyfikowany jako "ten ponury". Próbuję namówić kogoś na spacer, ale bez skutku. Nie wytrzymuję w tym miejscu, idę sam. Włóczę się po Suwałkach w ciemnościach, trafiam na sklep nocny, kupuję picie i "Film". Mam okazję do porównania zaopatrzenia sklepów litewskich i polskich: wypada zdecydowanie na niekorzyść tych ostatnich.

W środku nocy zajeżdżamy na dworzec. Po małej aferze z kolejnym mieszkańcem wagonu bagażowego (nie zgadzają się numery biletów rowerowych i grozi nam, że nie będziemy mogli ich odebrać w Warszawie, więc bagażowy idzie z nami zrobić aferę w kasie, która bilety sprzedała, kasjerka wykrzykuje histerycznie, wskazując Adasia: "Ja mu to wyjaśniłam! Wszystko mu poukładałam, rogi pozaginałam!", w końcu wszyscy jakoś się dogadują) udaje nam się załadować nasze stalowe rumaki. Przedział mamy tylko dla siebie. Wszyscy gnieżdżą się niewygodnie, więc wypróbowanym sposobem rozkładam karimatę ma podłodze, owijam się w polar i wyciągam między nogami reszty. Tak śpię sobie słodko dopóki Adaś, być może wiedziony zazdrością, nie wylewa mi na nogi pół litra soku marchwiowo - jabłkowego, co skutecznie wypędza ze mnie ochotę do drzemki.

Lądujemy w Warszawie. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie z Pałacem Kultury i wschodzącym słońcem, jeszcze tylko bagażnik Asi rozpada się po raz ostatni, co nie poprawia jej humoru, jeszcze ostatnie dziesięć kilometrów po pustych o poranku ulicach i kończy się nasza czwarta rowerowa wyprawa. W ciągu 21 dni przejechaliśmy ponad 1500 kilometrów przez trzy kraje.

Powrót