Katarzyna Benczkowska

 
SZANSA DLA MNIE I DLA
MOICH UCZNIÓW
 
   

Każdy z nas opuścił szkołę z jakimiś doświadczeniami. Każdy z nas zapamiętał z niej coś, co kiedyś było jego udziałem i z różnych powodów stało się tego upamiętnienia godne. Po jakimś czasie dorośliśmy, ale szkoła pozostawiła w nas ślad, jakiego nie zatrzemy do końca życia.

 

 

Kariera szkolna zostawiła w mojej pamięci wrażenie, że przeciętnemu czy nieśmiałemu dzieciakowi trudno było "zaistnieć" w 0klasie liczącej około trzydziestu uczniów. Nauczyciel szybko zapamiętywał tych, którzy się wyróżniali (niekoniecznie pozytywnie...), ale dużo czasu upływało, nim zaczynał kojarzyć, że ta mała, cicha, z końca klasy to Marysia (Zosia, Tomek, Michał...). Tak naprawdę, to nie było w tym jego winy (teraz to wiem, ale kilkanaście lat temu miałam inne zdanie na ten temat). Mając tak dużą grupę dzieci, trudno było poświęcać im uwagę w równym stopniu. Wygrywali głównie (piszę "głównie", bo nie chciałabym mimo wszystko zbytnio uogólniać) ci lepsi, głośniejsi, wygadani, odważni. W związku z tym mała, cicha, z końca sali czuła się zaniedbywana. Nie rozumiała tego, że nie ma warunków, by zmniejszyć liczbę uczniów w klasie, by nauczyciel się nią zainteresował, by ją docenił. To było doświadczenie pierwsze.

Niestety na świecie jest tak, że nie wszyscy się lubią. Także w szkole. Uczeń nie lubi innego ucznia, uczeń nauczyciela lub, co gorsze, nauczyciel ucznia. To doświadczenie drugie, nie bardzo przyjemne i pozostawiające trwały ślad w psychice dziecka. Nauczyciel czuje antypatię wobec swojego wychowanka...

I co wtedy? Dzieci różnią się między sobą, to oczywiste. Jedno zwyczajnie daje się lubić, inne nie. Jedno potrafi dać się we znaki, drugie nie. I tak można by jeszcze wymieniać i wymieniać. Problem polega jednak na tym, że każde z tych dzieci jest wrażliwe i wyczuwa czasem takie rzeczy, których dorosły nie zauważy, a co dopiero wyczuje.

Małą, cichą, z końca sali to ominęło, ale jej koleżankę, która ośmieliła się podjąć dyskusję z nauczycielem, niestety nie, mimo że miała rację. Podobnych przypadków mogłabym wymienić jeszcze wiele i szczerze przyznam, iż byłam bohaterką kilku z nich, ale założeniem tego artykułu było jednak co innego.

Czasy się zmieniły. Powstały szkoły prywatne i społeczne. Do jednej z nich trafiłam ja, tym razem jako pracownik. Gdy tylko po raz pierwszy weszłam do budynku SP nr 24 STO, wywarła ona na mnie bardzo miłe wrażenie. W niczym nie przypominała "zwykłej" podstawówki. Zwykłej czyli takiej, jaką zapamiętałam z dzieciństwa - ogromnego, szarego budynku, z ciemnymi, długimi korytarzami. Ta szkoła była inna - przytulna, wesoła, kolorowa.

Kiedy oszołomioną otrzymaniem pracy wprowadzał mnie dyrektor w jej tajniki, popadłam w chwilowe zwątpienie. Oryginalna i nietypowa forma nauczania w tej placówce wydała mi się na początku niezbyt zrozumiała, a z pewnością niesłychanie trudna. Z ust dyrektora padały słowa typu: "zaliczenia", "konsultacje", "tydzień zaliczeń" itp. Dla prawie zupełnej nowicjuszki było to dużo wrażeń. Jednak strach minął już pierwszego dnia pracy, a nawet wcześniej. Nową panią od polskiego i historii (czyli mnie) dzieci powitały gromkimi brawami w dniu rozpoczęcia roku szkolnego. I tak to się zaczęło.

Chcąc pogodzić pracę ze studiowaniem (byłam wtedy na czwartym roku), narzuciłam sobie duże tempo pracy, ale z każdym dniem uświadamiałam sobie coraz bardziej, że to co w teorii było skomplikowane, w praktyce nie musi takie być. Szybko zaczęłam dostrzegać plusy tego oryginalnego sposobu nauczania, jakim jest zaliczeniowa forma pracy, zwana u nas potocznie metodą zaliczeniową. Do tego doszła zaleta chyba podstawowa - kilkanaście osób w klasie. W ten sposób szybko poznałam swoich uczniów. Wiedziałam, z kim mam do czynienia, kto jest odważny, a kto nieśmiały. Dzięki konsultacjom miałam wystarczająco dużo czasu, by zapoznać się z umiejętnościami i stanem wiedzy każdego z moich wychowanków. Tak częsty, indywidualny kontakt z dziećmi doprowadził do silnego związku między nimi a mną. Jestem w tej chwili w stanie otwarcie przyznać, iż darzę moich uczniów wielkim uczuciem. Obchodzi mnie ich los, to, co robią (i czego nie robią ...), czy mają problemy, w których mogłabym im pomóc. W ciągu zaledwie dwóch lat pracy narodziła się między nami cudowna więź. Czy byłoby tak, gdybym pracowała w tradycyjnej placówce? Szkoła, w której pracuję, naprawdę stwarza warunki ku temu, by nauczyciel nie był dla ucznia tylko wykładowcą, jakiego widują głównie przy okazji lekcji.

 
* * *  

Skoro tematem tego artykułu są wywody na temat szansy, jaką dają dzieciakom szkoły niepubliczne, pozwolę sobie teraz własne miejsce pracy ocenić pod tym kątem.

Otóż, wracając do zaliczeniowej formy pracy, z przyjemnością stwierdzam, że pozwala ona między innymi na stałą kontrolę postępów ucznia. Rozliczany on jest ze wszystkich postawionych przez nauczyciela wymagań (każda rubryczka w karcie zaliczeń musi zostać zapełniona), a jednocześnie całkiem swobodnie dysponuje swoim czasem - decyduje o terminach konsultacji, poszerza swoją wiedzę i umiejętności poprzez wykonywanie zadań dodatkowych. A jak to wygląda w praktyce? Uczeń uczniowi nierówny, jeśli mogę tak powiedzieć. Część z nich jest na tyle zdyscyplinowana, że są w stanie sami zorganizować sobie tok nauczania (mam to szczęście, że większość moich dzieciaków w obu klasach jest właśnie taka), innym trzeba w tym pomóc. Sądzę, iż jest to całkowicie naturalne zjawisko. Jednak to nie tylko uczeń musi być zdyscyplinowany i systematyczny, także my - ich nauczyciele powinniśmy być tacy sami. I owszem, bardzo się staramy - podpisujemy karty zaliczeń, prowadzimy własne notatki (bo, jeśli trafi się fałszerz, to co wtedy...?), zbieramy "segregatory" i oddajemy, oddajemy i zbieramy, podpisujemy, podpisujemy, podpisujemy ... Jednym słowem - szaleństwo, ale ono jest jedyną drogą do tego, by c o ś p o z y t y w n e g o osiągnąć. A o to przecież chodzi.

Czy miałam z tym wszystkim jakieś problemy ? Owszem. Formułowanie treści wymagań było dla mnie sprawą dość skomplikowaną. Jest to naprawdę ważna część naszej pracy i musimy starać się, by robić to jasno i konkretnie, czyli wiedzieć, czego chcemy. Dzieci są sprytne. Zauważają drobiazgi i często potrafią zrobić wszystko, by ułatwić sobie życie. Wymaganie sformułowane w niejednoznaczny sposób próbują wykorzystać (czasem, o zgrozo, to im się udaje) na tyle, by poczuć satysfakcję, że właśnie uniknęli dodatkowej pracy. Nie obwiniam ich, kiedyś i mnie to się zdarzało. Myślę, że większość ludzi przechodzi przez ten fascynujący etap w życiu. W takim razie nasuwa się pytanie, co robimy, by naszych uczniów przechytrzyć. Odpowiedź jest prosta - ciągle się doskonalimy, uczymy na własnych błędach, wszak jesteśmy tylko ludźmi. W tej chwili, po dwóch latach pracy, myślę, iż wychodzi mi to wszystko naprawdę dobrze (co nie oznacza, że nie może wychodzić lepiej).

Co jeszcze odróżnia moje miejsce pracy od innych i daje dzieciom szansę na poszerzenie umiejętności i wiedzy? Biorąc pod uwagę przedmioty, jakich nauczam, czyli język polski i historię, muszę przyznać, że bardzo pomaga mi fakt, iż na 45 minut lekcji mam dla siebie aż 40 (lista obecności, porządek w klasie itp. pochłaniają nie więcej niż 5 minut). Nie muszę odpytywać dzieci, choć oczywiście mogę. Sprzyja temu odpowiedni system zaliczania. Zdecydowanie wolę, gdy uczeń odpowiada w czasie konsultacji, mam z nim bezpośredni kontakt, błyskawicznie zauważam jego braki, mogę je od razu korygować, tłumaczyć to, czego nie zrozumiał w czasie lekcji. Wtedy jesteśmy tylko: ja i on. To moim zdaniem doskonały układ. Proszę zauważyć, jak bardzo "odstresowuje" to dzieci. Nie są popędzane, mają nauczyciela wyłącznie dla siebie, czują się z a u w a ż o n e przez niego - to bardzo ważne. A wykładowca? Lekcja należy do niego. Spokojnie (lub w twórczym szale) realizuje to, co sobie założył.

Weźmy za przykład materiał gramatyczny. Uczniowie nie przepadają za nim. Są to tematy naprawdę trudne, dlatego dobrze jest mieć bezpośredni kontakt z wychowankiem w sytuacji, gdy gramatyka mogłaby mu sprawić trudność. Pozostały czas można wykorzystać na wiele sposobów, np. pozwalając dzieciom na twórczą konkretyzację tego, o czym się uczą. Warto przy tym pamiętać, iż dzieci wieku 10-13 lat postrzegają świat w określony sposób. Rzeczywistość, która ich otacza, właśnie k o n k r e t y z u j ą. Jeszcze nie myślą tak abstrakcyjnie, jak dzieci w klasach starszych. To zrozumiałe. Obserwuję to na co dzień, bowiem moi uczniowie mieszczą się w tym przedziale wiekowym. Pozwalam im więc jak najwięcej rysować, malować, tworzyć różne zwariowane historyjki, dyskutować ze mną o przeróżnych sprawach, mieć własne zdanie, bawić się w aktorów, reporterów, projektantów mody (i modeli też oczywiście), komików, poetów, zmieniać historię naszego kraju, godło szacownej stolicy, ingerować w mitologię i wiele, wiele innych rzeczy. Po prostu puszczam wodze fantazji swojej i, p r z e d e w s z y s t k i m, i c h. A mają ją ogromną. Trzeba ją tylko wyzwolić. Wspaniale wpływa to na nich i ich rozwój. Stają się odważniejsi, nie boją się dyskusji, nie czują lęku przed wygłaszaniem własnych sądów i opinii, u c z e s t n i c z ą w lekcji i naprawdę bardzo rzadko zdarza im się być biernymi widzami.

W czwartej klasie, która uczy się według nowego programu, stworzonego przez kilku nauczycieli i dyrektora (to on zachęcił nas do jego napisania, "podrzucił" pomysł i razem z nami go rozwinął), mogłam zrezygnować (lub przesunąć do klas wyższych) z tych partii materiału, które nie odpowiadały mnie i uczniom. W ciągu jednego roku pracy dotarło do mnie wystarczająco dużo sygnałów, żeby stwierdzić, iż trzeba coś zmienić. Odrzuciłam więc na przykład żmudne analizowanie poezji i rozbiory zdań, związki rządu (w takiej postaci, jak to wygląda w tradycyjnym programie) i pamięciowe opanowywanie niezliczonej ilości definicji i terminów.

Postawiłam na pogłębianie wrażliwości i kształcenie umiejętności, których podstawą jest w tym wieku także (a może nawet głównie) dziecięca intuicja. Umiejętnie nią kierując (wierzę, że z wiekiem będę to robić coraz lepiej), staram się przygotowywać grunt dla przyszłego, przedmiotowego nauczania w klasach starszych. Chcę im pokazać, jak wiele możliwości niesie ze sobą nauczanie języka i dziejów ich ojczyzny.

Oczywiście nie jest tak, że, tworząc program, odrzuciliśmy wszystko co stare (i zarazem niepotrzebne). Nasz twórczy zapał był kontrolowany. Zmieniliśmy to, co naszym zdaniem funkcjonowało wadliwie. Kierowaliśmy się nie tylko własnymi potrzebami. Jak już wspominałam, ze strony uczniów napływały komunikaty różnego rodzaju, więc staraliśmy się je dokładnie analizować i jeśli okazywało się, że warto coś zmienić dzięki właśnie nim, robiliśmy to. Przyznam szczerze, że i ja, dzięki swoim wychowankom, dostrzegłam kilka problemów.

 
* * *  

Jaką więc szansę dla uczniów stworzyło istnienie szkół społecznych? Jaką szansę daje im nauka w mojej szkole?

Nauczanie oparte na formie zaliczeniowej z pewnością racjonalizuje stresy, jakie są udziałem dzieci od najmłodszych lat. Nie likwiduje ich oczywiście, bo nie jest to możliwe. Poza tym, nie o to chodzi. Rozsądna dawka adrenaliny przydaje się każdemu dziecku. Ważne jest, by nie przesadzić, bo w dziecięcej głowie zostanie to na zawsze.

Swoboda, jaką mają tego typu szkoły w zakresie tworzenia programów nauczania, to kolejny argument. Dzięki niej od kilku już lat można wprowadzać w życie nowe, lepsze formy nauczania. Zaliczeniowa forma pracy jest właśnie tego efektem.

 
* * *  
Celem tego artykułu było pisanie o zaletach, szansach, a ponieważ widzę ich z d e c y d o w a n i e więcej niż wad, analizowanie tych ostatnich pozwolę sobie zostawić na inną okazję.