W
cieniu lorda Voldebrzucha
Biwak w Rudawce
Jak to często bywa, o celu wyprawy Maćko dowiedział
się dopiero w pociągu. Siedzieliśmy już wygodnie w zdobytym bez
większego trudu przedziale (dla palących- na szczęście mieliśmy
go tylko dla siebie), pierwsza porcja pochłoniętych kanapek ogrzewała
nam brzuchy a my rozmawialiśmy o oczekującym nas tygodniowym pobycie
w Bazie w Rudawce. Plan był ambitny- odwiedzić wszystkich mieszkańców
wsi i namówić ich na udział w sesji fotograficznej prowadzonej
przez Andrzeja Kucharskiego, efektem czego byłby zbiór portretów,
zaprezentowany na wiosnę na uroczystym wernisażu w siedzibie Bazy.
Do tego dochodził projekt równoległy: "Historia Rudawki",
czyli próba zebrania świadectw minionego czasu od ich naocznych
świadków- najstarszych mieszkańców Rudawki i okolicznych wsi.
Plan- jak na ośmioro potencjalnych wykonawców- wydawał się wręcz
nadto złożony, tym bardziej, że według naszych informacji w samej
Rudawce mieszkało ponad 130 osób. (-Super- skomentował Maćko).
Choć nieliczni, byliśmy jednak dobrze wyposażeni- oprócz stosu
sprzętu fotograficznego, jaki dźwigał nasz fotograf, mieliśmy
aparat cyfrowy, trzy lustrzanki i laptopa do wprowadzania danych
na bieżąco. Do tego mnóstwo jedzenia i ciepłych ubrań. Acha- i
dwa egzemplarze piątego tomu "Harry'ego Pottera", które
oficjalnie miały pojawić się w sprzedaży dziesięć minut po naszym
odjeździe ze stolicy;).
W Augustowie odwiedziliśmy pewną znaną dobrze
wszystkim cukiernię na rynku i złapaliśmy wieczorny autobus do
Rudawki. Ponieważ uprzedzano nas, że autobus robi pętlę przez
Rubcowo, za którą trzeba dodatkowo zapłacić, postąpiliśmy zgodnie
z zaleceniami i wysiedliśmy w Gruszkach, gdzie mieliśmy poczekać
do powrotu naszego środka transportu. Niestety, budyneczek przystanku
był pozbawiony szyb a na zewnątrz hulała na ośnieżonych przestrzeniach
lodowata wichura, szybko zaczęliśmy zatem tracić ciepło. Ślizganie
się na pobliskiej sadzawce niewiele pomogło, postanowiliśmy jechać
dalej autostopem. Pierwszym pojazdem był łazik z leśniczówki w
Gruszkach, skręcający do domu zaraz za rogiem. Niezrażeni wybiegliśmy
z powrotem na drogę by upolować kolejną okazję i - o cudzie! -
z lekkim piskiem opon zahamował przy nas biały landrower. "O,
harcerze" uśmiechnęli się znajomi pogranicznicy, którzy bez
oporów zgodzili się wziąć na pokład wszystkie plecaki oraz znaczną
część uczestników naszej wyprawy, przystali również na wspólną
wyprawę na Kurzyniec nazajutrz rano. Ci z nas, którzy pozostali
na drodze ruszyli pieszo, by po trzystu metrach marszu... załapać
się na pokład "naszego" autobusu, który wyłonił się
znienacka z kłębów śniegu. W Bazie byliśmy dwadzieścia minut po
awangardzie.
Pomieszczenia były raczej chłodne (to eufemizm;)),
okazało się też, że z braku czasu nasz gospodarz nie dokończył
remontu prysznica i na całym piętrze nie było wody. Gazowy ogrzewacz
nie działał z braku gazu. Stanęliśmy przed widmem pierwszego kryzysu,
i to jeszcze zanim się rozpakowaliśmy! Na szczęście gaz był w
sklepie, ciepła woda znalazła się w kranie na parterze a elektryczność
działała bez zarzutu, co pozwoliło nam szybko podnieść temperaturę
do poziomu mieszczącego się w zakresie tolerancji istot ludzkich.
Na parterze rozkręcała się apokaliptyczna balanga Ochotniczej
Straży Pożarnej z Rudawki z udziałem zaproszonych gości (wliczając
krótki występ niżej podpisanego, nieustraszenie reprezentującego
barwy Fundacji "Harcerska Wola"). Mimo to noc upłynęła
spokojnie, jeśli nie liczyć dyskusji między Maćkiem a Słowikiem
na tematy rozmaite i peregrynacji pierwszego z wymienionych do
drzwi celem sprawdzenia, czy są zamknięte na klucz (wyznał nam
rano, iż wśród wielu rzeczy, których się obawia, są przychodzący
w nocy złodzieje. Tłumaczenia, że znajduje się w jednej z najbardziej
przyjaznych wsi na zachód od Niemna nie odniosły spodziewanego
efektu).
Ranek powitał nas szaroburym niebem i rosnącą
temperaturą. O umówionej porze przed bazą zatrąbił landrower i
niezawodni chłopcy ze Straży Granicznej zawieźli nas pod same
wrota śluzy Kurzyniec. Po odbyciu dość intensywnej sesji fotograficznej
wróciliśmy do Bazy na spóźnione śniadanie, po drodze zaopatrując
sklep w nowiutkie koszulki Rudawki, które z miejsca stały się
bestsellerem. Aby nie tracić dnia postanowiliśmy wybrać się na
bindugę Lelak via Kudrynki i tak też postąpiliśmy, czego plonem
były mokre buty i jeszcze większa ilość zdjęć. Z przyjemnością
donoszę, że nasze stałe miejsce obozowania przypadło do gustu
Słowikowi i Filipowi, którzy byli tam po raz pierwszy. Już po
zmroku wróciliśmy do Rudawki, gdzie oczekiwali nas Krzyś i Maćko,
oraz gorący obiad, przygotowany dzięki uprzejmości tego ostatniego.
Wieczór zajęła prezentacja naszych dotychczasowych dokonań w Rudawce
i krótki rys historyczny w oparciu o dostępne źródła. Na tej bazie
miały się opierać przyszłe badania historyczno-etnograficzne.
Podzieliliśmy się zadaniami na poniedziałek i... obudziliśmy się
rano w stuku kropel spadających z dachu na parapet. Nadeszła odwilż.
Niełatwo było w tych warunkach zmusić się do wyjścia
z Bazy i peregrynacji po mniej lub bardziej nieznanych gospodarstwach,
ale już w okolicach południa dokonaliśmy tego i sprawy potoczyły
się w zadziwiająco pozytywny sposób. Mieszkańcy Rudawki nie pałali
wprawdzie nadmiernym entuzjazmem do idei odwiedzania naszego zaimprowizowanego
na parterze szkoły studia fotograficznego, chętnie jednak zgadzali
się na odwiedziny ekipy fotograficznej w domach, jeszcze zaś chętniej
opowiadali wszystko, co wiedzieli na temat historii okolicy. Członkowie
naszych ekip badawczych z błędnym błyskiem w oczach przerzucali
się informacjami:
- Zachodnie wrota śluzy Kurzyniec rozebrali Polacy w 1945 roku!
- W nawiedzonym domu w Rudawce duchy rozsypywały groch z worków!
- Żydzi z Rudawki mieli najpiękniejsze konie w okolicy!
Wszystkie te historie i wiele innych usłyszeliśmy po kolacji,
gdy każda ekipa opowiadała, czego się dowiedziała w czasie wędrówki.
Zapowiadało się, że we wtorek nasz fotograf będzie miał pełne
ręce roboty, czekało go bowiem sporo pracy w atelier (przed południem)
i kilka wizyt domowych (po południu). To był dobry, owocny dzień.
Do tego wreszcie mieliśmy ciepłą wodę i działający prysznic.
W nocy znienacka dmuchnęło mrozem. Nadtopiony
śnieg na szosie i ścieżkach zamarzł, tworząc śliską, twardą jak
diament skorupę. Ruch pieszy niemal zamarł, samochodowy zostałby
sparaliżowany w całości gdyby nie pomoc ludzi, wyciągających przez
cały dzień traktorem samochody tkwiące w korku, który utworzył
się u podnóża oblodzonej skarpy niedaleko domu pana Aleksandra.
Do południa w atelier nie pojawił się nikt z umówionych i, gdyby
nie wizyty domowe, nasz fotograf spędziłby dzień bezczynnie. Nasi
badacze narażali zdrowie ślizgając się na zalodzonych podwórkach,
zapełniając kolejne strony notatkami. Andrzej fotografował. Na
obiad były ziemniaki z duszoną cebulą, dzieło zbiorowe, ale powstałe
głownie dzięki Maćkowi i Krzyśkowi, którzy obierali warzywa w
pocie czoła przez dobrą godzinę. Dla niżej podpisanego, który
jako tradycyjny rezydent bazy przyjmował już trzy wycieczki żywiące
się głównie zupkami z proszku była to bardzo miła odmiana. Wprawdzie
Maćko przejawiał wyraźną tendencję do smażenia na głębokim oleju
wszystkiego, co wpadało mu w ręce, jednak z reguły udawało się
odwieść od go od zrealizowania tego zamiaru (acz nie do końca-
następnego dnia były frytki).
Niejako na boku rozwijała się rywalizacja o tytuł
tego, który jako pierwszy przeczyta "Harry'ego Pottera",
rozgrywano mistrzostwa w grze w kulki a Krzyś uświadomił nam istnienie
sterującego jego działaniem lorda Voldebrzucha.
Już po zmroku pierwszych gości doczekało się atelier,
złożyliśmy też wizytę Panu Aleksandrowi (w nadziei tak na informacje,
jak na legendarne pączki jego Małżonki. Uzyskaliśmy jedno i drugie;)).
Środa miała być w założeniu dniem odpoczynkowym,
jednak poczucie obowiązku i odwilż wygoniły nas z Bazy, dzięki
czemu zarówno zbiór relacji, jak i galeria fotografii wzbogaciły
się o nowe obiekty. Wieczorem odwiedził nas druh Jarek, przywożąc
z powrotem wypożyczoną od sołtysa mapę Rudawki sprzed wojny i-
co ucieszyło nas niemal w równym stopniu- opiekacz do kanapek.
Ku radości właścicieli sklepu dostarczył też mnóstwo koszulek,
których właśnie zaczynało brakować. Większą część wieczoru zajęła
nam, jak zwykle, prezentacja zebranych informacji oraz tradycyjne
oględziny zdjęć z cyfrówki. Również niejako tradycyjnie uskarżaliśmy
się na nocne hałasy, powodowane przez bawiących się na parterze
"letników" z Warszawy mieszkających w domu naprzeciwko
i organizujących co wieczór improwizowane dyskoteki.
W czwartek, oprócz chodzenia po domach, postanowiliśmy
odwiedzić również las. W ambitnej próbie zrealizowania wymagania
Irminy na HO ruszyliśmy na piętnastokilometrową w założeniu wycieczkę
do Wołkusza. Wprawdzie chlupiąca w koleinach (i w butach) woda
skutecznie nas do tego zniechęciła, odbyliśmy jednak bardzo miły
spacer wokół Rudawki, uwieńczony napotkaniem dwóch ogromnych,
starych dębów i mnóstwa śladów zwierząt. Pola wokół Rudawki, uwolnione
od śniegu, prezentowały się zgoła wiosennie, zza chmur prześwitywało
nawet kilka razy słońce. Wycieczka, oprócz mnóstwa suszących się
w łazience skarpet i butów, miała jeszcze jeden nieoczekiwany
skutek- postanowiliśmy zmienić plany i nie wracać następnego dnia
z powrotem do Warszawy. Przesunięcie terminu dawało nam jeden
pełny dzień, który moglibyśmy w całości spędzić na spacerach,
robieniu zdjęć, wprowadzaniu danych do laptopa, grze w kulki,
czytaniu Pottera- słowem, w sposób, jaki każdemu odpowiadał najbardziej.
Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy. Już po zmroku odbyła się ostatnia
sesja fotograficzna w sołtysowskim gospodarstwie i tak zakończyła
się naukowa część imprezy. W piątek pożegnaliśmy Andrzeja, który
musiał wracać do pracy i wyprawiliśmy się, mimo postępującej odwilży,
do leśniczówki Lipiny na drugi brzeg Kanału, gdzie podziwialiśmy
kolejne stare dęby, przedrzeźnialiśmy kruka i usiłowaliśmy zaprzyjaźnić
się z dwoma końmi, z których jeden był miły, a drugi nie. Po zmroku
zaś Bazę ogarnął nastrój radosnego rozprzężenia- każdy robił to,
na co miał ochotę, w efekcie czego kluski przeznaczone na obiad,
nie dopilnowane, rozgotowały się do postaci niemal jednolitej
masy. Odrzuciliśmy propozycję jednego z nas (litościwie pomińmy
jego imię), który chciał usmażyć je na głębokim tłuszczu i zjedliśmy
je ze śmietaną i białym serem. Było też sporo spania, zapasów
na materacach i muzyki, a Krzyś ujawnił nieznane wcześniej predyspozycje
do fotografii portretowej. I tak upłynęła nasza ostatnia noc w
Bazie.
Ranek przyszedł wraz z gęstym deszczem, który
ostatecznie oczyścił okolicę z resztek śniegu. Wysprzątawszy Bazę
na wysoki połysk i złożywszy kurtuazyjne wizyty w znajomych domach
przekazaliśmy klucze od Bazy świeżo przybyłej w komplecie rodzinie
Pytlaków i z żalem wsiedliśmy do pekaesu. Niechaj uważny czytelnik
sam zgadnie, jakie miejsce odwiedziliśmy w Augustowie, w każdym
razie w pociągu nie zabrakło nam prowiantu;).
Tak zakończyła się nasza pionierska wyprawa, lecz
nie oznacza to końca dla akcji "Rudawka wczoraj i dziś"-
wciąż opracowujemy uzyskane informacje, nasz fotograf pracuje
nad zdjęciami, jesteśmy absolutnie zdecydowani na kontynuację
akcji na wiosnę (co sugerowali nam zresztą sami mieszkańcy Rudawki),
najprawdopodobniej w maju odbędzie się wernisaż zdjęć Andrzeja.
Opracowane już materiały trafią w pierwszej kolejności na przygotowywaną
przez Fundację "Harcerska Wola" witrynę www.rudawka.org.pl,
potem wzbogacą zbiory Bazy. Co zaś się tyczy uczestników naszej
wyprawy, z pewnością wrócą do Rudawki wcześniej, czy później-
to przecież nasze miejsce na Ziemi! |
|