OKIEM
DRUIDA
Szczepowy biwak w Bieszczadach
10-13.11.2005
10.11.2005
Wszystko zaczęło się o godz. 19.00 pod ratuszem dzielnicy Warszawa-Bemowo,
gdzie zbierała się dziarska ekipa pod wezwaniem Arusa;) Już na
przystanku pod Halą Wola dosiadłam się do nich ja (JULA). W zasadzie
to wsiadłam sobie niezależnie do tramwaju linii 26, jadącego w
stronę pętli Wiatraczna, ale już na przystanku Synów Pułku zaatakował
mnie jakiś długowłosy młodzieniec w stroju moro... Tak, to był
szef ekspedycji ruszającej spod ratusza- Arus! Przesiadłam się
do drugiego wagonu, który był zdecydowanie zdominowany przez ludzi
w strojach moro (a nawet jeśli nie w strojach moro, to i tak było
po nich widać, że to harcerze, zbierający się do wyjazdu;)). Zdecydowanie
wzbudzaliśmy tam zainteresowanie, zwłaszcza starszych pań, które
dopytywały się czy aby na pewno dysponujemy czapkami i innymi
ocieplanymi elementami garderoby;) My to sobie gadu- gadu, aż
tu przy "śpiących": ooooo!!!! Agata!!!! Tu należy krotko
nadmienić, że tego samego dnia rano, a w zasadzie już południu,
dzwoniła do mnie Agatka i mówiła że w Bieszczady się nie wybiera.
A tu proszę, jest z plecakiem.... I co?! Oznajmia nam, że jedzie
z nami. Dla mnie bomba! I tak dotarliśmy na dworzec, gdzie już
od jakiegoś czasu Igor zajmował dla nas kolejkę w kasie. Nasze
nagłe objawienie z całą pewnością nie pocieszyło osób stojących
za nim w kolejce. Postanowiliśmy ich nie denerwować (w końcu mogliby
się okazać naszymi przyszłymi współtowarzyszami toaletowej podróży).
Dziarsko się policzyliśmy i postanowiliśmy kupić bilet zbiorowo.
Zaraz po dokonaniu tego jakże udanego zakupu, pomknęliśmy na peron.
Na peronie zajęliśmy pozycję strategiczną, czyli
przy samym brzegu peronu, w jego odpowiedniej (przynajmniej w
naszym mniemaniu) części. Gdy tylko pociąg zaczął wjeżdżać, Kicu
wyrzekł sakramentalne: TU!! I właśnie w tym miejscu objawiły się
drzwi. Bohaterskim szturmem zdobyliśmy dwa przedziały (ktokolwiek
kiedyś jechał tym pociągiem zapewne doceni ten wyczyn). Już po
pięciu minutach mieliśmy także potwierdzenie kierownika pociągu,
że znajdujemy się w interesującej nas części pociągu, czyli tej
udającej się do Zagórza. I tak ruszyliśmy. W tych komfortowych
warunkach podróż przebiegała nam bardzo spokojnie, aż do czasu...
Nagle objawił się konduktor, któremu z wszelkich
obliczeń wynikało że jest nas dwanaścioro (nie zaś jedenaścioro
jak sądziliśmy i dla ilu to osób zakupiliśmy bilety). Cóż... trzeba
przyznać, że konduktor miał opanowane liczenie w zakresie do dwunastu
lepiej niż my. Przyznając się do błędu dokupiliśmy brakujący bilet
i ruszyliśmy dalej. Jedynie Arus zarzekł się, że następnym razem
kupuje sobie bilet SAM! Wtedy przynajmniej będzie mógł być pewien,
że na pewno go ma;) A potem nastała noc...
11.11.2005
Pożyczony przez Arusa GPS oznajmił, że znajdujemy się w Zagórzu.
I tak załoga jego przedziału stała gotowa do wysiadania, dziarsko
blokując dojście do WC pozostałym podróżnym, którzy dopiero się
budzili. Cóż, koniec końców w Zagórzu byliśmy z zaledwie 20 minutowym
opóźnieniem. Co jednak nie zmienia faktu, że jak tylko zadzwoniliśmy
do ekipy już od doby będącej na miejscu, to usłyszeliśmy: już
jesteście? Tak wcześnie? Hmmm... w końcu postrzeganie czasu to
także kwestia względna i jak najbardziej subiektywna;)
Z Zagórza odebrał nas autokar. Poza nami na jego
pokład zabrał się także Konrad z dwoma koleżankami (kto wie kto
to jest to dobrze, kto nie niech ćwiczy spostrzegawczość;)). I
tak dotarliśmy o schroniska pod Honem. Tam gotowe były już decyzje,
co do naszej dalszej aktywności tego dnia. Niestety, ze względu
na ograniczone umiejętności mojej osoby do przebywania w kilku
miejscach jednocześnie, mogę sprawozdać jedynie przeżycia jednej
z grup.
Grupa Janinowo-Druidzka (z Kysiem i Łukaszem w
gratisie) wybrała się na... chaszczowanie. Wszyscy razem dojechaliśmy
świeżo położonym (tak przynajmniej twierdziła pani w schronisku)
za unijne pieniądze asfaltem do Roztok Górnych. Ten wychwalany
asfalt był co prawda dopiero na ostatnich kilkuset metrach, ale
ma to zapewne na celu zapobieganie jego zniszczeniom w skutek
nadmiernego używania (w końcu nie wielu jest tak wytrwałych jak
nasz pan kierowca). W Roztokach się podzieliliśmy i nasza dziarska
brygada obrała kierunek- Rosocha. Najpierw na zachód do mostku,
za mostkiem na północ, potem dróżką i w górę. No i tak w górę,
i w górę, i w górę, aż w końcu wyżej się nie da. I tak dotarliśmy
na szczyt. Co prawda pierwszy z trzech zaplanowanych na ten dzień,
ale zawsze. Po drodze udało nam się spotkać drwali z ogromną ciężarówką,
którzy nie przejmując się brzydką pogodą czy wysokością spokojnie
sobie pracowali tuż pod szczytem. Na męskiej części naszej ekipy
pan frywolnie uwieszony z tyłu ciężarówki zrobił duże wrażenie.
Pewnie zresztą zostanie mi wypomniane, że nie pamiętam marki,
ale... Mnie zdecydowanie bardziej absorbowała wszechobecna Nectria
cinnabarina (gruzełek cynobrowy), którą starałam się wszystkim
pokazać, bo było jej tam naprawdę bardzo dużo. Tak wiec na podejściu
każdy znalazł coś dla siebie. W efekcie na szczycie byliśmy bardzo
szczęśliwi i mało skoncentrowani. Po zjedzeniu czekolady obraliśmy
więc jakiś kierunek i poszliśmy dalej prosto. W końcu dotarliśmy
do polany. Tam również obraliśmy jakiś przypadkowy kierunek. I
tak dotarliśmy na druga polanę i tam postanowiliśmy wreszcie skorzystać
z naszych wspaniałych urządzeń nawigacyjnych: GPS i kompas (różnica
we wskazaniu kierunku północnego wynosiła zaledwie 90 stopni)
. W sumie i tak było już po jabłkach, ale wtedy jeszcze tego nie
wiedzieliśmy. Wybraliśmy kierunek północny zachód i ruszyliśmy.
Po jakimś czasie znaleźliśmy się w dolinie, a z naszej prawej
strony wyrosła góra, na której szczyt chcieliśmy trafić. Ups...
Ale przecież nie będziemy znów tyle podchodzić.
I
tak urządziliśmy sobie spacer dolinką. Ostatecznie był on całkiem
udany, bo trafiliśmy na teren po obozie ZHP z Krosna. Ich brama
zrobiła na nas duże wrażenie - (...) koleś ma jakiś kompleks (...)
Trzeba przyznać, że prawie dwunastometrowa konstrukcja robiła
wrażenie. Co prawda była niestabilna i naturalnie należałoby ją
nieco wzmocnić etc. Nasi zainspirowani inżynierowie już pracują
nad projektem wielopoziomowego domu z tarasem, żyrandolem i drzwiami
obrotowymi- nie myślcie sobie, że sobie nie poradzimy;)
W końcu powitała nas wieś Żubracze, skąd odebrał
nas autokar i zabrał do schroniska. W zasadzie do sklepu, a stamtąd
po uzupełnieniu zapasów ruszyliśmy dalej o własnych siłach. W
schronisku czekał na nas ciepły prysznic (bo jakoś tłumu chętnych
nie było, do korzystania z tego luksusu) i obiadek. Jak tylko
skończyliśmy jeść zaczęły się zajęcia przygotowane przez Jasia.
Cztery zespoły rywalizowały ze sobą w zdobywaniu wiedzy o Bieszczadach.
Generalnie wszyscy radzili sobie całkiem dobrze, a niektóre interpretacje
myślę że należałoby wręcz zachować dla potomnych. Mam tutaj na
myśli odpowiedź na pytanie: jakie zwierze jest w logo BdPN i dlaczego?
Najciekawsza z odpowiedzi brzmiała: Ryś, bo jego uszy przypominają
górskie szczyty. Cóż, szczyty z pędzelkami zapewne byłyby ogromną
atrakcją turystyczną, ale ... Gratulujemy pomysłowości autorowi
odpowiedzi i bezkrytyczności grupie udzielającej odpowiedzi.
Na koniec dnia wlaliśmy jeszcze w Olafa (i nie
tylko Olafa, ale pozostałych bohaterów nie pamiętam, za co przepraszam)
pół litra kisielu i zasiedliśmy do śpiewanek. I tak nam się miło
wyło, że sen ogarnął nas dopiero po pierwszej. Dobranoc:)
|
żeby
nikt mnie o nic nie podejrzewał - autorem tego zdjęcia jest
Yasiooo;) |
12.11.2005
Pewnie właśnie przez te śpiewanki w sobotę zaspaliśmy o dobre
pół godziny. Tutaj krótkie wtrącenie: Jasiu, nie przejmuj się!
Nikt nie miał Ci za złe, że wyłączyłeś budzik nie budząc nikogo,
nawet siebie;) Jak już wstaliśmy, zjedliśmy ogromną jajecznicę
i wsiedliśmy do autokaru, aby udać się w nieznane. Tego dnia podzieliliśmy
się tylko na dwie grupy: naszą i resztę. Resztę wysadziliśmy przy
podejściu na przełęcz Żebrak. W autokarze natomiast zostaliśmy:
MY, czyli ja, Andrzej, Agatka, Gosia, Zuzia, Maciek, Janek, Olek,
Piciu, Arus, Olaf, Igor, Misiek i Kicu. Niema to jak równe podziały:)
Tak więc kierując się ponownie w stronę Cisnej, zmierzaliśmy do
Wołosatego. W Cisnej zatrzymaliśmy się na moment, aby podwieźć
jeszcze raz Konrada i jego orszak, a przy okazji wzięliśmy na
stopa jeszcze jednego ludzika. Ludzik wsiadł i zaczęliśmy rozmawiać.
Od słowa do słowa wyszło, że jest przewodnikiem beskidzkim i chce
tego dnia wybrać się razem z nami na Tarnicę, Halicz i Rozsypaniec.
No bomba!!! Po raz drugi w mojej harcersko- górskiej karierze
nie łamałam przepisów:)
W Wołosatem wysypaliśmy się z autokaru i szybciutko
ruszyliśmy na pierwszy napotkany szlak, co z tego że był "koński".
Po jakimś czasie nawet się zorientowaliśmy i wtedy zaczęliśmy
się cofać. W efekcie już o godzinie 13 znaleźliśmy się na właściwym
szlaku- niebieskim. I ruszyliśmy. I to jak!!! Na przedzie Janek
z Piotrkiem (bo tak właśnie miał na imię napotkany przez nas ludzik),
za nimi oddział męski, a na końcu Andrzej z orszakiem nieco oślo
zipiących pań. Po drodze ze dwa postoje na chłeptanie wody z korytka
i biegniemy dalej. Na przełęcz pod Tarnicą dotarliśmy w około
50 minut. Było fajnie!:) Nie zabawiliśmy tam długo, bo co będziemy
"tak stać jak ten cieć przy hałdzie żwiru" . Wdrapaliśmy
się na szczyt i.... zaparło nam dech w piersiach (i tym razem
w cale nie ze względu na tempo marszu). Wyszliśmy ponad chmury.
Dookoła nas ocean białych baranków, a my staliśmy na maleńkiej
wysepce. Gdzieś w oddali inne wysepki: Bukowe Berdo, Halicz, Rawki,
Szeroki Wierch i wiele innych. Słońce, błękit nieba.... Jakbyśmy
właśnie znaleźli bramę do nieba. A zresztą nie potrafię tego oddać
słowami, obejrzyjcie tych kilka zdjęć. Zresztą, one też nie oddają
tego co tam przeżywaliśmy. Tam po prostu trzeba było być.
Z
Tarnicy zeszliśmy na przełęcz i udaliśmy się na Halicz. Cała droga
była bardzo zwyczajna, w chmurach, nic nie widać- ble! A tuż przed
Haliczem- myk- i błękit nieba i znów raj. Podobnie było jeszcze
przed Rozsypańcem, gdzie pożegnał nas zachód słońca. Potem zeszliśmy
w dolinę. Zapadł mrok. Szliśmy, szliśmy i szliśmy. Droga się ciągnęła,
nic nie było widać, ale nawet w największym mroku warto było przemierzać
najgorszą drogę, żeby móc zobaczyć to co oglądaliśmy na szczytach.
W końcu doszliśmy do Wołosatego, wsiedliśmy do autokaru i ruszyliśmy
do Cisnej.
W schronisku, tradycyjnie: prysznic i kolacja.
Potem odbył się krótki kominek o legendach bieszczadzki z Biesami
i Czadami w roli głównej oraz Olkiem jako naczelnym lektorem.
Na zakończenie dnia jeszcze przyrzeczenie dwóch Łowców i pagonowanie.
Ze względów oczywistych mnie bliższa była ta druga uroczystość.
Witamy w gronie wędrowników Agatkę, Gosię, Jasia i Olka. Mam nadzieję,
że na długo będziecie pamiętać te magiczne okoliczności w jakich
otrzymaliście pagon... "Chcę mocno wierzyć w to, że z
głębi siebie mogę jeszcze coś dać..."
13.11.2005
Dzień rozpoczęliśmy od urodzin Olafa. Co mogliśmy mu dać w prezencie,
jak nie "kisielowego gluta"?! Potem już tylko sprzątanie,
sprzątanie i sprzątanie i sprzątanie oraz sprzątanie i do autokaru...
Droga była długa, toteż urozmaicaliśmy ją sobie snem i śpiewem.
I tak jakoś zleciało... Wróciliśmy do domu, do szarej rzeczywistości,
Bieszczady zostały gdzieś hen- hen i czekają... Ale spokojnie,
nie damy im się za nami stęsknić:) |
|