WYPRAWA W BIESZCZADY
Pewnego pięknego listopadowego wieczora (piątek,
16-go, AD 2001) na Dworcu PKP Warszawa Centralna spotkało się bardzo
malownicze grono. Z daleka widać było masywne postaci Marcina Bartosiewicza,
jego brata Pawła, Jarosława Pytlaka oraz mniej masywną, ale równie
posuniętą w latach Andrzeja Dyczkowskiego. Wśród nich uwijała się
Julia Budziszewska, która usiłowała dojść do tego, kto jest kim,
i do której grupy należy.
- Druhu! Czy druh nie ma przypadkiem za dużo ludzi - spytała w pewnym
momencie druha Jarka i wyłowiła z jego grupy Magdę Cieślak, zbyt
starą, a zarazem zbyt młodą, by spędzić noc w kuszetce.
Grupa "kuszetkowa", złożona z "Łowców przygód"
(bez Magdy, rzecz jasna, już wyłowionej) składała się z dwunastu
osób, których imiona tutaj wyjawimy. Byli to: Olga Dyczkowska, Kamila
Krzewska, Anita Miłek, Weronika Narożniak, Pia Nowak, Kasia Przytuła,
Ula Pytlak oraz Bodzio i Kuba Chmielowiec i Olaf Ćwierzyński. Opiekę
nad tą trzódką sprawowali: dh Jarek i Andrzej D.
Pozostali uczestnicy wyprawy, a było to kolejne 17 osób (!!!), z
Druidów oraz 194 WDH "Źródło", jechali zwykłym wagonem.
Niech im kolej lekką będzie!
W wagonie było jak to w wagonie. Po krótkiej, acz burzliwej dyskusji,
jak podzielić 7 pań i 5 panów na dwa sześcioosobowe przedziały,
sytuacja się ustabilizowała - panie siedziały w siedem w jednym,
zaś panowie w pięciu rozgrywali w drugim pierwszą z licznych podczas
tej wycieczki partii gry w kości, która stała się przebojem całego
wyjazdu.
Po pewnym czasie wszyscy poszli spać... To znaczy dh Jarek poszedł
spać, podczas gdy młodzież zaczęła prowadzić bujne życie towarzyskie.
Spacyfikował ją dopiero Andrzej Dyczkowski o godzinie 3.30, podobno
po kilku interwencjach konduktora (- Gdybym wiedział, że rozrabiają,
to bym pozabijał - rzekł ciepło druh Jarek. - Dlatego cię nie obudziłem!
- odpowiedział pan Andrzej).
Pociąg do Zagórza, od niemal pół wieku zwany z racji kompletnego
ignorowania rozkładu jazdy "pociągiem widmo", spóźnił
się planowo ponad półtorej godziny. Tym samym podróż grupy dzielnych
bieszczadników (bowiem zapomnieliśmy wspomnieć, że cała opisywana
hałastra jechała na wycieczkę w Bieszczady!) wydłużyła się do godzin
piętnastu. Ale nic to! Pod dworcem kolejowym w Zagórzu czekały już
busy (one zawsze tam czekają, gdyby ktoś miał zamiar ponownie wybrać
się w tamtym kierunku!). Cała grupa wtłoczyła się do trzech i pojechała
do oddalonej o 70 kilometrów Lisznej. Po drodze mijano piękną, dziką
przyrodę, którą podziwiali nieliczni (liczni odsypiali nieprzespaną
noc!).
W Lisznej było jak w Lisznej, a może nawet jeszcze piękniej. Już
po pół godzinie udało się odnaleźć włącznik prądu i zawór wodociągu
- rozbłysło więc światło i w czajniku elektrycznym poczęła gotować
się woda (gotowała się podczas tego wyjazdu wielokrotnie, aż czajnik
w końcu odmówił współpracy, plując wrzątkiem przez wszystkie dziury).
Domek typu "Brda", w którym wędrowcy zamieszkali, był
luksusowy niebywale. Na piętrze miał dwie sypialnie (łącznie całe
4 metry kwadratowe!), zaś na dole olbrzymią przestrzeń, w której
grupa mogła swobodnie stanąć, nawet niekoniecznie w postawie "na
baczność". Długi stół (doskonały do gry w kości, nadawał się
także do przygotowywania jedzenia) i dwa grzejniki dopełniały wyposażenia.
Podziw wszystkich wzbudziła bateria czterech kibelków (takich drewnianych
budek z serduszkiem), stojących karnie pod lasem, nieopodal obozu.
Dziewczyny były tak zafascynowane, że wciąż urządzały do nich grupowe
wycieczki.
Próżno byłoby opisywać atrakcje całego pobytu w Lisznej - być może
odnotują to młodzi kronikarze (jeśli im się będzie chciało i nie
zapomną). Zanotujmy tutaj jedynie, w poczuciu obowiązku, że pierwszego
dnia czyli w sobotę grupa radośnie udała się w kierunku szczytu
"Małe Jasło", by po godzinie (niektórzy po półtorej) wrócić,
ponieważ... zapadł zmrok.
Wieczorem tego samego dnia w domku odbyły się dzikie brewerie, zwane
zabawami integracyjnymi, po których wszyscy byli zintegrowani zupełnie.
Furorę zrobiła "świeca" oraz toster (kto był, ten wie,
co to jest).
W nocy niektórzy spali... dłużej, a inni krócej. Z powodu założonych
okiennic było bardzo ciemno, dopiero Julia otwierając drzwi następnego
ranka wpuściła promienie słońca świecącego na bezchmurnym niebie,
a przy okazji sporą dawkę mroźnego powietrza (była niezbędna, bowiem
wewnątrz domku siekiera powieszona w powietrzu niechybnie wyskoczyłaby
pod sufit, jak korek siłą umieszczony w wodnej toni).
W wycieczce drugiego dnia wziął udział miejscowy pies, którego grupa
ochrzciła Psibąk. Szedł dzielnie, zawsze w pierwszej grupie. Dotarł
na szczyt Łopiennika i zszedł z niego czym prędzej, bo wiało tam
i było zimno. Został uderzony przez Forda Sierrę (upadł, wstał,
otrzepał się i poszedł dalej). Wieczorem, leżąc na ganku (do środka
nie został wpuszczony), dokonał czynu niebywałego, wczołgując się
pyskiem do pokoju, bez poruszania jakimkolwiek odnóżem. W nagrodę
dostał coś koło piętnastu kanapek z pasztetem oraz kawałek spleśniałej
jałowcowej.
Wspinaczka na Łopiennik dostarczyła wielu wrażeń. Na dole była wiosna,
świeciło słoneczko. Na północnym stoku zrobiło się zimno i pojawił
śnieg. Na grani wiodącej na szczyt szalał obrzydliwy wiatr, a śniegu
było coraz więcej z każdym krokiem pod górę. Na szczycie stała Julia
ze Spiderem (i Psibąkiem) i zgodnie szczękali zębami. Powrót był
utrudniony z powodu panujących ciemności. Tym niemniej niektórzy
(w tym czwórka "Łowców przygód") zrezygnowali z przejechania
ostatniego odcinka drogi powrotnej busem i dzielnie dobrnęli piechotą.
Życie towarzyskie drugiego wieczora było skromniejsze i koncentrowało
się wokół obchodów Świętego Marcina. Dwaj imiennicy tegoż dostali
stosowne prezenty i gratulacje.
Druga noc upłynęła spokojnie (?).
Powrót był mozolny, choć bez większych przygód. Po ostatnich uściskach
z Psibąkiem grupa ulokowała się w busach, by pojechać do Soliny
i dalej, do Przemyśla. Na zaporze, gdzie fotografowanie jest zabronione,
pan ochroniarz uprzejmie powiedział, że popatrzy przez chwilę w
drugą stronę. Powstało więc zdjęcie grupowe z jeziorem w tle. Ponadto
wszyscy podziwiali duże, tłuste pstrągi, pływające leniwie tuż pod
powierzchnią wody.
W Przemyślu towarzystwo załadowało się do pociągu "Solina",
który "pospiesznie", czyli w ciągu zaledwie ośmiu godzin
dowiózł je do Warszawy. Miłym urozmaiceniem podróży była pizza,
którą, zamówioną przez telefon, dostarczyła na stacji w Kielcach
harcerka z zaprzyjaźnionej drużyny.
Na dworcu ekipę powitali stęsknieni rodzice... |
|