Veni,
vidi, vici
Teleharce z punktu widzenia
szefa grupy
Czasami
myślę sobie, że wiele z rzeczy o których przeczytacie w tym tekście
nie zdarzyłoby się, gdybym nie zajrzał do chorągwi w niewłaściwym
momencie, czyli w czwartek 23 stycznia. A moment był zaiste niewłaściwy:
tak przynajmniej sądziłem gdy nazajutrz jechałem do Poznania na
pierwsze spotkanie szefów reprezentacji chorągwi biorących udział
w nowym harcerskim teleturnieju Teleharce, do udziału w którym
zostałem, powiedzmy to szczerze, zmuszony. Poddałem się perswazjom
druha Darka Masnego i druhny Eli Pokropek, nominalnie moich przełożonych,
dla których moje pojawienie się w przeddzień spotkania było zapewne
darem niebios. "Jedziesz jutro do Poznania" usłyszałem.
Czy można było odmówić tak eleganckiemu zaproszeniu?
Dwa miesiące później byłem już odpowiednio umotywowany (i to bez
żadnych nacisków z góry;)), mieliśmy ekipę, składającą się w mniej
więcej równych proporcjach z przedstawicieli hufców Piaseczno
i Wola, oraz mniejszej grupy z Pragi Południe, dowodzonej, ku
naszemu (i jej) zaskoczeniu przez doskonale nam znaną rudowłosą
Efę, byliśmy po spotkaniu integracyjnym w Starej Dąbrowie, mieliśmy
przygotowane piosenki, pląsy, transparenty i chorągiewki, ujednolicone
umundurowanie i siedzieliśmy w autokarze pędzącym do Swarzędza,
gdzie oczekiwała nas chwila prawdy w postaci reprezentacji chorągwi
śląskiej, białostockiej i kieleckiej. W charakterze wsparcia jechali
z nami druhna Ela Pokropek i nasz komendant hufca, druh Darek
Masny, w charakterze pasażerów ekipa VIP-ów z chorągwi. W składzie
ekipy wolskiej znalazło się sporo znajomych twarzy: Brat, Siostra,
Olek, Agata Pytlak, Yasioo, dwie Gosie z HGR Bemowo i bojowo nastawiona
delegacja szczepu 200 WDH. Zapowiadało się fajnie, zwłaszcza,
gdy na stacji benzynowej odkryliśmy ekipę kielecką i wpadliśmy
na kolejnych znajomych, w tym dobrze znanego niektórym Wulkana.
W Swarzędzu zostaliśmy zakwaterowani w sali gimnastycznej,
razem z pozostałymi ekipami, co dawało interesujący poziom zaludnienia
w okolicy półtorej setki harcerek i harcerzy, po czym rozpoczęło
się długie oczekiwanie na przyjazd ekipy białostockiej, urozmaicane
nieco pląsami i zabawami, niektórymi bardzo integracyjnymi. Tuż
przed zmrokiem pojawili się Białostoczanie i nastąpił pokaz siły:
wszystkie zespoły w zwartej kolumnie przemaszerowały ulicami Swarzędza
z pieśnią na ustach, wywołując niemałe poruszenie w spokojnej
okolicy. Celem wędrówki był basen, na którym w tropikalnej atmosferze
(i ku uciesze miejscowych osiłków) kręcone były sceny wyścigów
pływackich. Mimo konieczności powtórzenia wyścigu z jakichś tam
względów realizatorskich nasi pływacy (a wśród nich Agata, która
finiszowała w mistrzowskim stylu), wygrał zarówno pierwszy jak
i drugi wyścig, co dało nam pewne nadzieje na dzień następny.
Po ponownym sterroryzowaniu mieszkańców ekipy wróciły do szkoły
i zaczęły się przygotowania na dzień następny oraz zabawy do białego
rana (w efekcie czego spaliśmy może ze cztery godziny;)).
Po śniadaniu załadowaliśmy sprzęt i kostiumy do
autokarów, po czym pomaszerowaliśmy (vide dzień poprzedni;) do
swarzędzkiej hali sportowej, zastawionej sprzętem telewizyjnej
i -pochodzącymi jakby z innej bajki- losowo porozrzucanymi brzozowymi
pieńkami, płotkami z desek i temu podobnymi parafernaliami. Posadzono
nas na trybunach i zaczęło się ponad ośmiogodzinna harówka. Ci
z Was, którzy oglądali Teleharce w telewizji zapewne z niedowierzaniem
przyjmą tą informację, jako, że program trwa czterdzieści pięć
minut i doprawdy nie widać, ile naszego trudu trzeba było włożyć
w zaspokojenie życzeń realizatorów. Po czterech godzinach dyrygowania
reakcjami naszego zespołu zza pleców kamerzysty miałem ochotę
położyć się i zasnąć. Co dopiero mówić o sześciokrotnym powtarzaniu
piosenek i okrzyków ("kamery nie zdążyły zarejestrować";),
konieczności nieustannego uśmiechania się za każdym razem, gdy
byliśmy w kadrze, narzucanych przez organizatorów ograniczeniach
("nie zachowujcie się jak na stadionie, śpiewajcie tylko
wtedy, gdy wam pozwolimy, nie przeszkadzajcie"), niepokojącym
tempie zużywania się akcesoriów (z chorągiewek już po kilku godzinach
zostały strzępy, sypały się transparenty a trzymającym je ludziom
ręce mdlały od trzymania), narastającym uczuciu głodu (kanapki
dostaliśmy dopiero po południu) i niepokoju o naszą "grupę
uderzeniową", czyli zawodników! Ci ostatni, co trzeba tu
podkreślić, dali z siebie wszystko. Byli naprawdę wspaniali i
w pełni zasługiwali na wysokie oceny jury, które otrzymywaliśmy
z imponującą regularnością. Stopniowo uświadamialiśmy sobie, że
jesteśmy liderami i z tym większym zapałem dopingowaliśmy naszą
"wspaniałą dwudziestkę", która dwoiła się i troiła na
parkiecie budując harcówkę, śpiewając, tańcząc i wykonując popisy
akrobatyczne, imponowała wiedzą, pomysłowością i humorem. Czy
chodziło o opanowanie garści niesfornych zuchów, czy zatańczenie
krakowiaka, wyścigi na rowerach i deskorolkach, malowanie plakatów
czy bieg sprawnościowy- robili wszystko z uśmiechami na twarzach
i cokolwiek robili, robili to dobrze. Czas płynął i wiedzieliśmy
już, że nie skończymy zgodnie z planem o szesnastej, realizatorom
puszczały nerwy, my na widowni nie mieliśmy już siły na okrzyki
i efektowny doping, czekaliśmy już tylko na ogłoszenie wyników.
Te zaś -według prowadzonych na bieżąco zapisków Brata- nie przedstawiały
się zbyt optymistycznie. Wyglądało na to, że zajmiemy drugie,
lub nawet trzecie miejsce. W końcu nadszedł ten oczekiwany moment,
wyniki jak zwykle podano od końca i w miarę, jak kolejne reprezentacje
podnosiły się witając aplauzem swój wynik, nam opadały szczęki.
Gdy reprezentacja chorągwi białostockiej uplasowała się na drugim
miejscu, wiedzieliśmy już, że stało się to, na co mieliśmy nadzieję
przez cały czas: wygraliśmy! Niemal dwie setki harcerzy poszły
w tan na parkiecie, ku przerażeniu kamerzystów i realizatorów.
Nie dano się nam jednak zbyt długo pobawić, trzeba
było jak najszybciej zbierać się by zdążyć do Warszawy przed północą.
Pożegnaliśmy się szybko z nowymi znajomymi i załadowaliśmy się
do naszego wysłużonego autokaru.
Gdy niemal dwa tygodnie później oglądaliśmy w telewizji
emisję programu, z rozczarowaniem zorientowaliśmy się, jak niewiele
zostało z nakręconego materiału. Pokazano tylko strzępki naszego
historycznego wykonania "Na prawo most" i "Zielonego
Płomienia", wycięto większość pląsów i zabaw (w efekcie czego
robiliśmy wrażenie nadętych i nadmiernie poważnych), pokazy gimnastyczne
Piaseczna, potykającą się o reflektor Efę ( a szkoda!;) i sporo
innych świetnych (naszym zdaniem) momentów. Cóż, "magia telewizji"
zadziałała. Na pociechę mieliśmy Olka na deskorolce, Siostrę tańczącą
krakowiaczka, dającego z siebie wszystko Wyczesa, Alberta odpowiadającego
bezbłędnie na kolejne pytania i co jakiś czas nas na widowni,
wpatrujących się z niepokojem w zawodników lub świętujących kolejny
dobry wynik.
A wspomnień nikt nam nie zabierze.
W czerwcu spotkamy się po raz kolejny na finale,
do którego przygotujemy się naprawdę solidnie, Wy zaś trzymajcie
kciuki;)!
Aha, i autobus czerwony jest. I mknie po ulicach.
Członkowie ekipy wiedzą, o co mi chodzi. |
|