Mikuś
nie jest dobrym imieniem dla ratlerka
impresje z Sylwestra
w Mikaszówce
Marcin Bartosiewicz
Zaczęło
się tradycyjnie. Im bardziej opadał słupek termometru, tym szybciej
topniała nasza grupa "zapaleńców", "twardzieli"
płci obojga zdecydowanych powitać Nowy Rok w miejscu kojarzonym
zazwyczaj z letnimi obozami. Kiedy zostało nas w końcu troje,
powziąłem mocne postanowienie; jeśli ktoś jeszcze odpadnie, rezygnujemy.
I tak pewnego wilgotnego, poniedziałkowego przedpołudnia spotkaliśmy
się na dworcu w pełnym składzie: Julia Budziszewska, Olek Koziarski
i ja. Po zmroku tego samego dnia wysiadaliśmy z pekaesu w zasypanej
śniegiem Rudawce, prezentującej się bardzo elegancko w świetle
kolorowych lampek ozdabiających niemal każdy ogródek. Po drodze
spotkaliśmy dwie sarny. Było zimno, znacznie zimniej niż w Warszawie,
ale nie przeszkadzało nam to zbytnio: w wyładowanych plecakach
dźwigaliśmy ekwipunek jakiego nie powstydziliby się polarnicy
z elektryczną farelką włącznie. Pan Aleksander
zrobił na nasz widok wielkie oczy. "Spać w domku?" nie
dowierzał "Toć będzie minus dwadzieścia dziś w nocy! Śpijcie
wy lepiej u mnie przy piecu". Uciekliśmy czym prędzej z jego
gościnnych progów zanim morale nie załamało się w perspektywie
pączków, które pani domu wyciągnęła z lodówki. Pobraliśmy jeszcze
koce ze szkoły i tak objuczeni zagłębiliśmy się w Wielkiej Bieli.
Sześć kilometrów i godzinę później otwieraliśmy już domek na bindudze,
z przyjemnością odnotowując fakt, że w środku jest znacznie cieplej
niż na zewnątrz. W braku materacy podścieliliśmy sobie namiotami,
odpaliliśmy farelkę na pełny regulator, zjedliśmy kolację i poszliśmy
spać. A dokładniej rzecz ujmując, położyliśmy się i zaczęliśmy
dyskutować o wszystkim i o niczym. Sen przyszedł akurat w połowie
wywodu Olka, kontynuującego rozpoczęty jeszcze w pociągu temat
imion dla ratlerków i wyższości imienia Sharki nad Mikusiem.
Rano obudziliśmy się cali i zdrowi. Farelka grzała
jak licho, mróz też chyba nie sięgnął zapowiadanych granic a za
oknem ukazał się przed naszymi zdumionymi oczami pejzaż jak ze
snu. Tam, gdzie niegdyś niebieścił się Kanał, szumiały bujne trawy
bindugi upstrzone kolorowymi plamami naszych namiotów, teraz rozciągała
się biała, gładka pustynia, tu i ówdzie przebłyskująca spod śniegu
lodowym pancerzem. Krzaki, rzadkie i okryte bielą nie kryły przed
nami żadnych szczegółów krajobrazu, drzewa rzucały cienkie, niebieskawe
cienie. Na błękitnym, lodowatym niebie wisiało nisko nad wierzchołkami
sosen blade słońce. Jednym słowem, nasz świat zmienił się nie
do poznania. W oczekiwaniu na Lucia, który miał nas odwiedzić
koło południa (przebywał nad Hańczą w towarzystwie znajomych)
zagłębiliśmy się w ten ścięty mrozem świat, czując się jak odkrywcy
niezbadanego dotąd lądu. Znajdywaliśmy tropy zwierząt, nieliczne
ślady ludzi i z każdym krokiem coraz bardziej zachwycaliśmy się
dzikim pięknem natury, utrwalając je na niezliczonych zdjęciach
(wszyscy zabraliśmy aparaty). Akurat, gdy przeprawialiśmy się
przez nie do końca zamarzniętą Piecówkę zadzwonił telefon, burząc
wszelki nastrój; goście przybyli. Pod domkiem oczekiwali nas już
państwo Luciakowie z Dużym Cichym, zachodząc w głowę jak mogliśmy
przeżyć w "takich warunkach". Oni sami mieszkali w domku
nad Hańczą, z bieżącą wodą, telefonem i ciepłymi obiadami, o czym
Cichy wspominał bodajże czterokrotnie. Luciu uradował wielce Julię
i Olka, obiecując im podwiezienie do Augustowa w dniu następnym
(jak się okazało, pekaesy nie kursowały w Sylwestra a oni musieli
być 2 stycznia w stolicy i rozważali już całkiem rozpaczliwe
opcje w rodzaju autostopu). Pogadaliśmy, marznąc nie wiedzieć
czemu przed domkiem, po czym goście pojechali swoją drogą a my
powędrowaliśmy nad Sinkewelen. Dziwnie chodziło się po zamarzniętym
jeziorze, które nagle okazało się o wiele większe, niż nam się
wydawało latem. Nieopodal spotkaliśmy rodzinę łabędzie, które
postanowiły najwyraźniej zimować na nie do końca ściętej lodem
Szlamicy. Do domku wróciliśmy przez Rygol i śluzę Sosnówek . Na
bindudze oczekiwała nas niespodzianka: ktoś podczas naszej nieobecności
ściął jedną z młodych sosenek i ułożył z pociętych belek całkiem
pokaźnych rozmiarów stos, w dodatku może ze dwa metry od domku.
Postanowiliśmy poczekać na tajemniczego dobroczyńcę i... solidnie
go objechać, a następnie skłonić do opuszczenia bindugi. Najlepiej
tak, żeby zostawił ognisko. Czas jednak płynął a właściciele nie
pojawiali się, w związku z czym powędrowaliśmy na spacer po pogrążonym
w mroku lesie, nasłuchując w poszukiwaniu zwierząt. Niestety,
jedynym dźwiękiem oprócz trzeszczenia śniegu pod naszymi stopami
był dzwonek telefonu Olka. Kiedy wróciliśmy ognisko nadal stało
na swoim miejscu, wymyśliliśmy zatem dowcip w stylu śnieżnych
trolli: przenieśliśmy starannie ognisko i całe drewno na stare
miejsce ogniskowe w dole wzgórza a ślady starannie zatarliśmy.
W ramach przygotowań do Sylwestra Olek wydobył z plecaka ciasto
(był dobrze przygotowany; miał też chałwę, czekoladę i inne smakołyki,
chwała mu za to!), na stole ustawiliśmy galaretkę wyjętą wprost
ze śniegu. Byliśmy gotowi. Dwie minuty przed północą zdecydowaliśmy,
że ognisko należy do nas (prawowitych, czy też raczej bezprawnych
właścicieli wciąż nie było widać) i rozpaliliśmy je. To znaczy,
spróbowaliśmy rozpalić. Gdy niebo nad lasem ze wszystkich stron
(z białoruską włącznie) rozbłysło fajerwerkami, my wciąż nie mogliśmy
uzyskać czegoś większego, niż nikły płomyczek. Próbowaliśmy papieru.
Próbowaliśmy podpałki do grilla. Dmuchaliśmy, aż płuca pękały
nam z wysiłku W śniegu dookoła dogasały zimne ognie, Nowy Rok
trwał już w najlepsze gdy ogień, po trzech dobrze się zapowiadających
erupcjach, zagasł ostatecznie. Uznaliśmy się za zadowolonych i
powędrowaliśmy na spóźnioną kolację. Ciasto smakowało wybornie,
podobnie jak galaretka, gorąca herbata dopełniła uczty godnej
Lukullusa (toutes proportions gardees);). Gawędząc o ratlerkach
i kobiecych obyczajach zasnęliśmy.
Pierwszy dzień stycznia był równie piękny, jak
ostatnie godziny starego roku. Skorzystaliśmy z tego i wybraliśmy
się na długi spacer ścieżką przyrodniczą do Mikaszówki, skracając
drogę przez jezioro Ślepe, na którym byliśmy pierwszymi przechodniami
od ostatniego opadu śniegu. Przepięknie wyglądał potrójny sznureczek
śladów na śnieżnej gładzi jeziora;) Wracaliśmy przez Gruszki,
co opłaciło się, gdyż nad Piecówką w samym środku wsi spotkaliśmy
siwą czaplę w asyście kilku kaczek. Na bindudze zabraliśmy się
do pakowania i był to, jak się okazało, dobry pomysł, ponieważ
w kilkanaście minut później pojawili się Luciu z Cichym, z zamiarem
zabrania nas do Augustowa. Zjedliśmy szybko mleczną potrawkę na
gorąco i przez śniegi i lody pojechaliśmy stłoczeni z tyłu Luciowego
samochodu do Rudawki, oddać klucze panu Aleksandrowi. Na miejscu
powitały nas niedowierzające spojrzenia i najpiękniejszy zachód
słońca, jaki w tym roku widziałem;) Oczywiście, aparaty były już
spakowane... Do Augustowa dojechaliśmy, co wystawia niezłe świadectwo
Luciowi, po raz pierwszy kierującemu przepełnionym samochodem
na oblodzonej do cna drodze. Stacja byłą pusta, co nas bardzo
zdziwiło, spodziewaliśmy się bowiem tłumów. Godzinę później, przeciskając
się przez stłoczonych w małej, nieogrzewanej poczekalni ludzi,
nie dziwiliśmy się już. Po prostu poczekali do ostatniej chwili.
Pociąg przyjechał już pełny, usiedliśmy zatem na korytarzu (też
już nieźle zatłoczonym) w towarzystwie mocno podpitej kompanii
rozrabiającej na całego ("Ech, żuliki" uśmiechała się
wesoła konduktorka) i pogrążyliśmy się w lekturze. W Białymstoku
zdobyliśmy miejsca w przedziale, gdzie mogliśmy porozmawiać i
wreszcie usiąść w ciepełku. Powoli ogarniała mnie senność, jednym
uchem słuchałem toczącej się obok mnie dyskusji.
"Nie" powtórzył po raz tysięczny Olek.
"Mikuś nie jest dobrym imieniem dla ratlerka". Zamknąłem
oczy i zasnąłem słodko. Przeżyliśmy! |
|