Zakończenie
sezonu 2005
Relacja z weekendu w
Rudawce
16-18 grudnia 2005
Lata
praktyki nauczyły Cichego, żeby we wszelakich pomieszczeniach
i środkach lokomocji siadać tak, aby za plecami mieć ścianę i
zarazem tak, aby mieć wgląd na całą salę lub autobus. Tym razem
miał szczególne szczęście, gdyż udało mu się usiąść na końcu,
co dawało mu przewagę bycia niezauważonym przez czas dłuższy,
a przy okazji mógł obserwować innych uczestników wyprawy. Trochę
był rozczarowany brakiem pokolenia "Druidów" i reszty
weteranów, ale cóż "taki lajf". Niespiesznie wyciągnął
książkę i zajął się lekturą. W zasadzie wszyscy przybyli punktualnie
z wyjątkiem Olafa, który wykorzystał bezlitośnie "kwadrans
akademicki". Jednak spóźnienie miało ten plus że siedział
na końcu, mając przed sobą tłum młodych dziewczyn, które umilały
mu podróż adorując go całą drogę.
Po chwili mikrobus ruszył i zagłębił się w ciemną
śnieżną noc.
Mijały minuty, godziny, miarowy gang silnika Diesla
przebijał się przez gwar rozmów. Cichy pociągnął łyk ciepłej,
imperialistycznej coli, siedział w mikrobusie podążającym na północny
wschód do Rudawki. Obok niego siedziała młodzież - głównie byłe
zuchy - Olaf, Ula, Olga, Weronika. Wszyscy beztrosko gaworzyli
na błahe tematy, z wyjątkiem Olgi, która nie wiedzieć czemu uczyła
się czegoś co było niezrozumiałe nawet dla niej, a co dopiero
mówić o reszcie... Pod koniec podróży dostała od Kasi Wojdyny
i Cichego zakaz nauki "od teraz do świtu".
Za oknem szalała śnieżyca. Gdzieś z przodu w trasie
podążał orange bus z lodówkami. Cichy przyglądał się płatkom śniegu...
- Ech - westchnął, myślami przeniósł się do tamtego
czasu, grudzień 1941, pociąg, droga na wschód. Przerzucali ich
z Francji gdzieś pod Moskwę. Wagon był niewygodny, wszędzie było
czuć zapach niedomytych ciał mieszający się z dymem jedynej stojącej
pośrodku kozy. Przez szpary w deskach wciskał się zimny wiatr.
Ile mogli pozatykali słomą, ale i tak było zimno. Wagon miał jedną
przewagę nad mikrobusem, można było swobodnie i w każdej chwili
pozbyć się oczomoczu.
- Tak - szepnął ni to do siebie ni to do wspomnień,
siku zachciało mu się dobre cztery mijane stacje benzynowe temu...
Na szczęście nad biednymi podróżnymi czuwał Tachograf, który wymusił
postój...
Zanim Cichy zdążył wysiąść, koło mikrobusa zrobiło
się zbiegowisko. Powodem była oranżeria, która zajechała na stację
zaraz za ekipą. Ze środka wytoczyło się dwoje bałwanków, Kasia
i Julek. Okazało się, że oranżeria nie ma ogrzewania i dziurę
z przodu, więc jazda nią jest zupełnie jak kabrioletem i to w
śnieżycę przy temperaturze - 10°. Na dodatek stan techniczny nie
był do końca zadowalający, Julek wiedział gdzie jest jedynka i
czwórka, a wcale temu wszystkiemu nie dopomógł fakt poślizgu i
jazda po barierce na lewym pasie. Ślady tego spotkania były dobrze
widoczne na boku auta. Sinych z zimna i przerażonych zabrano do
baru na colę i frytki. Resztę drogi oranżerią przebył Pan Zbyszek
z Andrzejem, co miało ten dobry +, że znaleźli wsteczny bieg i
trójkę, nie mogli natomiast doszukać się jedynki, mimo wszystko
jakoś bus z lodówkami dojechał do Rudawki.
Po zlikwidowaniu oznak oczomoczu w pobliskim rowie,
Cichy wstąpił do baru, gdzie większość podróżnych skupiła się
wokół naszych bohaterów. Po uzupełnieniu zapasu coli i napełnieniu
brzuszków frytkami wszyscy wyszli z baru, aby zmierzyć się z otaczającą
rzeczywistością. W mikrobusie na końcu gdzie królował Cichy miejsce
zajęli Kasia i Julek. Dostali do łapek po coli. Dopiero po około
45 minutach Kasi wróciło czucie w palcach stóp - wniosek
- mikrobus jest cieplejszy od oranżerii. Kasia policzyła, że średnia
prędkość oranżerii, w śnieżycy wynosiła około 50 km/h. Nie
wiadomo kto wpadł na to szaleństwo, ale zostało odpalone video.
Wszystko by było ok. gdyby nie film...
Był
tragiczny...
Kevin Costner w roli listonosza
ratującego USA...
Film miał jednego plusa. Można było przysnąć i
po obudzeniu oglądać bez stresu dalej, bo fabuła była tak płytka,
że nic właściwie się nie zmieniało i poszczególne (przespane)
sceny nie miały wpływu na ciągłość akcji. Cichy szybko doszedł
do wniosku, że migające w świetle reflektorów płatki śniegu mają
większy sens. Zastanawiał się nad tym, że każdy płatek ma swój
niepowtarzalny kształt, ale czy każdej zimy pada jeden zestaw
płatków i co roku się powtarza, czy za każdym razem pada inny
zestaw...
Do szkoły w Rudawce dotarliśmy około północy. Wiedzeni
przeczuciem Cichy, Kasia i Julek nie pchali się zbytnio do sal.
Szybko okazało się, że przeczucie ich nie myliło, Druh Jarek stojąc
w progu szybko i sprawnie rozparcelował nas po pokojach. Jego
zamysł został delikatnie zmodyfikowany i Kasia zamiast z paniami
nauczycielkami, wylądowała w pokoju z Pawłem, Julką, Pelem, Cichym,
Kasią i Marcinem. Po wykonaniu szybkiego rozpoznania okazało się,
że kolacja zrobiona przez Druha (bądź na polecenie Druha1)
faktycznie jest, tylko trzeba się wysilić i przemieścić się do
kuchni w innym mieszkanku. Cichy szybko napełnił brzuch i wziął
jeszcze ze trzy kanapki w kieszeń na zapas. Gdy większość, po
dokonaniu wieczornej czynności mycia, skierowała się spać, Cichy,
Pele, Kasia, i Julek zajęli się grą w Scrabble, która trwała do
około 2 w nocy. Grali w kuchni, bo w ich pokoju Paweł czytał Julce
do snu bajkę o Panu Mrówce... (kimkolwiek był Pan Mrówka, bajka
stanowczo nie nadawała się dla dorosłych...). Po powrocie do pokoju,
w/w starali się nikogo nie zbudzić. W zasadzie plan by się powiódł,
gdyby nie maleńka mysz... Kasia, choć to odważna dziewczyna, narobiła
hurgotu, błyskała latarką i właściwie co tu się rozpisywać...
Cichy humanitarnie zamienił się z nią na miejsca snu. Tzn. Kasia
spała na kanadyjce, a Cichy na materacu koło drzwi łazienkowych.
Myszy całą noc buszowały w skarbach w kuchni. Reszta nocy upłynęła
względnie spokojnie, jakby nie liczyć chrapania Pelego i faktu,
że biegnąc przez sen Cichy zrzucił czyjś plecak z krzesła na ziemię.
Marcin się nie wyspał...
Rano, gdy wszyscy poszli szukać pożywienia w okolicznych
sklepach, Cichy wykorzystał cały zapas ciepłej wody biorąc prysznic.
Przy śniadaniu wiele osób kombinowało jakby tu nie pojawić się
w Płaskiej na meczu. Jednak Druh wyczuwając nasze niecne intencje
przyśpieszył wyjazd czołowym zawodnikom o jakieś 30 minut. Osamotnieni
Kasia i Cichy chcąc nie chcąc wsiedli do mikrobusu. I tu po raz
kolejny przydała się miejscówka z końca wozu, bo gdy wszyscy wysiedli
z mikrobusa, nasi bohaterowie i Julek udali się niepostrzeżenie
do pobliskiego sklepu po kapitalistyczną colę i równie podłe chipsy,
po czym na świetlicę zaanektowali pobliski przystanek PKS.
I gdy tak nie śpiesznie spożywali wspomniany "zestaw",
śnieg leniwie prószył, droga powiatową przemknął pług.
- Skąd tu pług, tu wżyciu nie było pługu. - Cichy
stał zaskoczony, zupełnie jak wtedy w grudniu '41, w okolicach
Moskwy.
Mróz był ze 40 stopni, właściwie to człowiek tego
nie zauważał, tak było zimno. Po wsi krzątali się żołnierze z
zaopatrzenia i sztabu, Cichy i jego ludzie mieli fart, bo zakwaterowani
zostali w ocalałej stodole. Wieczorem mieli iść na zwiad. Dzień
był pochmurny prószył śnieg, każdy zajął się czymś pożytecznym,
począwszy od snu, a na czyszczeniu broni kończąc. Nagle przez
wieś, wzniecając tumany śniegu, przetoczył się z łoskotem, umalowany
na biało, czołg. Zaskoczenie było kompletne, nikt nie wystrzelił,
nikt nie spanikował, po prostu wszyscy stali jak zamurowani. Czołg,
jak potem Cichy się dowiedział "KW - 1", przez nikogo
nie niepokojony zniknął za zakrętem.
- Cichy? - glos Julka wyrwał go z zadumy. - Może
warto by wybrać się na mecz?
- No - odpowiedział Cichy, patrząc się w miejsce,
gdzie za zakrętem w tumanach śniegu zniknął pług. Szybkim ruchem
dopił colę i tłumiąc bekniecie udał się za Kasią i Julkiem w kierunku
hali sportowej.
Po drodze spotkali Olgę (i trzech adoratorów) idącą
w przeciwnym kierunku. Olga w kilku słowach wyraziła swoja dezaprobatę
na temat łazienek w szkole w Płaskiej. Treść wypowiedzi Julek
i Cichy szybko skonfrontowali z rzeczywistością i naprawdę nie
bardzo mogli się doszukać sensu. Wszędzie były kafelki, czysto
i schludnie, zupełnie jak nie w szkolnym kiblu.
Na widownię sali gimnastycznej weszli boso tj.
w skarpetkach. Jej jakość i fakt, że jeszcze oficjalnie nie była
oddana do użytku budził szczery zachwyt. Była to najfajniejsza
sala gimnastyczna jaka kiedykolwiek widzieli.
Po przedarciu się przez tłum kibiców, Kasia Julek
i Cichy zajęli strategiczne miejsca, wyciągnęli klubowe szaliki
i zdzierając gardło próbowali przekrzyczeć resztę. Poddali się
dopiero podczas meczu w nogę, gdy Olaf strzelał gol za golem,
a rozhisteryzowany tłum jego fanek, podczas przerwy, o mało nie
zdarł z niego koszulki. Wykorzystując chwilowe zamieszanie, Cała
trójka wycofała się do znanego sklepu po "zestaw" i
osiadła na przystanku, gdzie z pomocą kosmicznej techniki satelitarnej
odśpiewali Magdzie Cieślak z okazji urodzin, pieśń o gwiazdce.
W tym czasie Paweł, Julka, Kasia i Marcin pojechali
do Rudawki.
Na horyzoncie pojawił się Pele. Był to wyraźny
znak, że czas udać się do mikrobusu. Klasycznie loża szyderców
usiadła z tyłu. Biedny był tylko Margas, gdy swatano go z Weroniką,
choć pomimo starań obydwoje byli jacyś oporni. (Margas nawet w
drodze powrotnej zasnął). Gdy zamknęły się drzwi, na zebranych
spadła jak grom z jasnego nieba wiadomość, że jedziemy do Nowej
Suchej na obiad.
- Bosko, a mieliśmy mieć wolne i robić dowolne
rzeczy, w tym iść na spacer za dnia na Kudrynki, zobaczyć jak
tam jest w zimie... - wyszeptał Cichy.
Na miejscu okazało się, że jedziemy do Augustowa
do "Zorby" na obiad.
- Nie... - nieukrywana rozpacz wyrwała się z gardła
w/w. Cichy miał złe wspomnienia z tego lokalu, na dodatek wyszło
na jaw, że tylko on wie gdzie to jest. Poddał się i poprowadził
do celu. Tak więc wszyscy byli zdani na łaskę sfrustrowanego szaleńca.
Cichy nie lubił tej knajpy od czasu, gdy kiedyś
z kumplami pojawili się w Augustowie. Mieszkańcy już wiedzieli
że przybędą, bo miasto było opustoszałe, na ulicach walały się
porzucone meble i sprzęty gospodarstwa domowego, w powietrzu fruwały
kartki papieru, gdzieś od czasu do czasu przebiegł przez ulice
bezpański pies. W oczekiwaniu na transport do Frącek zadekowali
się właśnie u "Zorby". Cichy zamówił spaghetti a'la
bologne. Czekał najdłużej z towarzystwa, gdy wreszcie kelner podał
mu talerz, szybko okazało się, że zawartość stanowi makaron z
mięsem.
- Przepraszam czy dostanę sos? - z nadzieją zapytał
się kelnera.
Ten nie zdołał ukryć zaskoczenia pod maską twarzy
pozbawionej wdzięku inteligencji, a cała jego wartość, jako człowieka,
wyrażała się w grubym łańcuchu na szyi.
- Jaki sos? - odparł.
- Poproszę ketchup... - zripostował Cichy i obiecał
sobie w duchu, że jego noga więcej nie postanie w tym miejscu.
Właśnie nadszedł czas wywiązania się z obietnicy.
Słowa dotrzymał, zostawił swoje namiary na telefon
i solenną obietnicę powrotu za godzinę. Zabrał ze sobą lożę szyderców
wzbogaconą o Pelego. Plan był prosty: mieli zadekować się w pierwszej
z brzegu knajpie na rynku.
Pierwszą z brzegu knajpą okazała się być ta przy
dworcu PKS. Gdy weszli do środka pierwsze co biło po oczach, to
wściekle pomarańczowy wystrój ścian.
- O raju, Amsterdam... - pomyślał Cichy.
Szybkie rozpoznanie menu i poszło zamówienie: cztery
cole i hamburgery, frytki, mrożony kurczak i schabowy, słowem
czysto barowe żarcie pierwszego gatunku. W knajpie oprócz nich
było kilku autochtonów i jeden podróżny, który zakrzywił czasoprzestrzeń
kimając na stole. Cichy pierwszy zwiedził kibelek. Był on taki
mały, że żeby się odwrócić, trzeba było otworzyć drzwi, wyjść
i wejść z powrotem starając się zamknąć za sobą drzwi. Czas pobytu
w knajpie upłynął im na leniwej rozmowie o życiu.
Pod "Zorbą" byli o umówionej porze. W
środku zastali wesołą wycieczkę kończącą właśnie posiłek. Cichy
postanowił zwiedzić kibelek. Cóż tu opisywać, XXI wiek. Światło
zapalało się po otwarciu drzwi, więc trzeba je było radośnie zamknąć
parę razy, aby wstrzelić się w oświetlony tryb... Cóż, trochę
techniki i się Cichy pogubił.
Po powrocie do Rudawki okazało się, że Paweł z
ekipą zrobił sobie kulig po bindudze i okolicach. Fajnie mieli...
Wszyscy zajęli się jedzeniem kolacji, która składała
się głównie z przerażającej ilości zupek Knorra.
Po kolejnym napełnieniu brzuszków, Cichy, Julek,
Pele i Kasia poszli na wieczorny spacer po Rudawce. Było pięknie.
Ośnieżone gałęzie w poświacie sodowych latarni, cicho i spokojnie,
po prostu pięknie. Pele robił wszędzie zdjęcia, tak było fajnie.
Po powrocie Druh zebrał wszystkich w świetlicy,
aby podsumować sezon. Szybko wyszło na jaw, że Olga robiła sobie
zdjęcia z żołnierzami ze straży granicznej, ale za to Ula rozdawała
im całusy... Zaskoczonemu Druhowi odśpiewaliśmy pieśń kibica "Nic
się nie stało, naprawdę nic się nie stało..." Tylko jak w
tym wszystkim wytłumaczyć fakt, że mała Julka miała zapełniony
cały blok rysunkowy, portretami żołnierzy ze straży granicznej...?
Podsumowując sezon 2005 w Rudawce był udany.
W nocy Pele dał koncert swoich możliwości wokalnych,
Tylko Pele się wyspał...
Rano po napełnieniu brzuszków sutym śniadaniem,
posprzątano pokoje i wyruszono w podróż powrotną. Po drodze Tachograf
wymusił postój mikrobusu w przydrożnej karczmie. Każdy zamówił
sobie coś na ruszt, tym razem przegrał Julek. Jego kartacze miały
czas realizacji (czytaj oczekiwania na zmówienie) porównywalny
z czasem w jakim promień światła przemierza kosmos "gdzieś
stąd, aż gdzieś tam". Czyli podsumowując wszyscy radośnie
dłubali w uzębieniu kiedy Julek dostał swoje kartacze.
Potem dostaliśmy wiadomość, że Toyota Pawła odmówiła
współpracy i resztę drogi przebyli na lawecie.
- Cóż, jest wojna straty muszą być... - mamrotał
Cichy gdy wsiadali do mikrobusa.
Nie niepokojony przez wroga Mikrobus w Warszawie
był około 1815 czasu lokalnego. |
|