Dwa
dni z życia weterana...
Relacja z Rajdu Rudawka
2-4 września 2005
To był
ciepły wczesnojesienny wieczór drugiego września dwa tysiące piątego
roku.
- Tak... - pomyślał weteran spoglądając na nieliczną
grupkę ludzi zgromadzoną wokół autokaru.
Żując wykałaczkę w kąciku ust, zatrzasnął drzwi od Land Rovera
i nie śpiesznie podszedł do pozostałych weteranów. Pozostali uczestnicy
wycieczki jak przez mgłę kojarzyli go, ale i tak bali się podnieść
wzrok. Wszyscy stali i prowadzili gadkę o niczym.
Było około 18.30 gdy płowe dziewczę o dźwięcznej ksywie "Chomik"
zabrało się do robienia listy uczestników. (Zresztą chyba nic
z tego nie wyszło, bo przez cały wyjazd liczono uczestników zakładając
poprawkę "+/-" 2 osoby...).
W pewnym momencie Chomik wyrosła przed weteranem. Ten niespiesznie
podniósł wzrok i spojrzał w górę.
- Czy mogę poprosić o imię i nazwisko? - spytała Chomik.
- Weteran, po prostu Weteran - odparł weteran.
Chomik zanotowała i gdy zamierzała płynnym ruchem przejść do następnej
osoby usłyszała...
- Moment. Możesz mi wyjaśnić, kim są Instruktorzy Harcerskiego
Klubu Turystycznego "KLIMAT"? - pytanie weterana nie
pozostawiało żadnej szansy na ucieczkę.
- Eeeeee... To są ludzie, którzy postanowili że są fajni i założyli
taki klub. - Chomik zupełnie nieświadomie dobiła weterana.
Stał tam jeszcze sam nie wiedział, może dwie minuty.
W autokarze nic się nie działo, więc wszyscy poszli
spać. Zwłaszcza że klimat podróży ku temu sprzyjał...
zaparowane szyby...
ciepło...
ktoś
zdjął buty...
Na końcu, pomiędzy plecakami, na podłodze spał Łukasz S. Ula P.
lub Olga D. (któraś z nich...) smyrały go palcami stóp po nosie,
a że właśnie śnił się im bieg przełajowy...
- Ech młodość... - pomyślał weteran.
W międzyczasie Czychu dostał telefon od Dębika z Rudawki, z cyklu
co ma kupić na kolację... "BROWAR" echo jeszcze długo, po wyłączeniu
przez Dębika telefonu, niosło po lesie radosny dźwięk odpowiedzi
zgromadzonych wokół Czycha weteranów.
Pierwszy przystanek zostałby w zasadzie nie zauważony
przez podróżujących, gdyby nie fakt że kierowca otworzył drzwi
i zrobiło się chłodno...
Praktycznie wszyscy od razu pobiegli do knajpy w celu zrobienia
siusiu. Weteran odprowadził ich wzrokiem i odczekał chwilę. Dość
szybko drzwi od baru otworzyły się i grupa harcerzy wybiegła na
zewnątrz szukając krzaków.
- Pewnie drogi i w kiepskim standardzie - pomyślał weteran i nie
śpiesznie udał się w najciemniejszy kąt parkingu. Gdy już tam
dotarł przy pomocy rzuconego patyka sprawdził, czy ogrodzenie
jest pod napięciem.
Zaiskrzyło.
- Klasyka - pomyślał weteran. Gdzieś z boku dobiegł go stłumiony
krzyk. To młodzież właśnie odkrywała, że nie należy sikać na płot
pod napięciem.
- Eh - weteran westchnął i kiwając głową załatwił swoja dosyć
już pilną potrzebę.
Na parkingu stali około 20minut ze względu na tachograf i przepisy
BHP dla kierowców autobusu. W tym czasie weteran odkrył, że wśród
podróżujących jest druhna Agnieszka. Od razu przypomniał mu się
wyjazd na biwak na działkę nad Świder wraz z drużyną... Był rok
'88 był małym brzdącem, który zdobywał sprawności kuchcika i HKJ,
świat był piękny i beztroski.
- Bogowie... - wyszeptał gdy wspomnienia przeminęły.
Następny przymusowy przystanek był na Orlenie w
Augustowie. Wszyscy byli już trochę zniecierpliwieni, bo cel podróży
już bliski.
W Rudawce byliśmy w okolicy północy. Po rozlokowaniu
sprawnie zarządzono odprawę na grę nocną. Gra była dosyć prosta,
wszyscy byliśmy komandosami i musieliśmy odkryć dlaczego w maju
1941 roku rozpadła się siatka szpiegowska i kto zdradził. Weteran
wraz z Czychem stworzyli Dream Team i dość szybko zdali sobie
sprawę, że pierwszy pkt na grze leży 15 minut drogi od bazy w
Rudawce. Niestety nie mogli iść piechotą. Wszyscy musieli być
desantowani w swoich miejscach zrzutu. Za Samolot typu Halifax
posłużył autokar.
Desant odbył się bez strat w ludziach i sprzęcie. Dwójka komandosów
nie niepokojona przez wroga zagłębiła się w las, w poszukiwaniu
właściwej przecinki.
Tu warto zrobić dygresję. Weteran przez całą nocną
grę zmagał się z nieznośnym poczuciem prostoty. Wychowany na grach
dh Babci, gdzie wszystkie punkty były pochowane w krzakach, trudne
do lokalizacji w dzień, a co dopiero mówić o nocy. Gdzie przecinki
właściwie wyznaczało się na azymut od słupka do słupka, często
przez okoliczne bagna... Tu nagle okazywało się że przecinki są
jak drogi w lesie i wszystko jest łatwiejsze, nawet mapa z początku
lat '90 ubiegłego stulecia nie utrudnia zbytnio sprawy faktem,
że otaczająca rzeczywistość nie zgadza się z jej zapisem.
Komandosi szybko doszli do wniosku, że zanim odnajdą
własny kontakt obejdą wszystkie inne miejsca gdzie mogliby znaleźć
odpowiedź na postawione przed nimi zadanie. Szybko odnaleźli Marcina
B. Jego widok nie napawał optymizmem. Opatulony w łachmany z flaszeczką
alpagi, na podorędziu leżał w krzakach... Za pieniądze sprzedał
informacje. Ponieważ komandosi nie mieli banknotów "10"
musieli improwizować przedzierając "20" na pół. (Czym
wbili potem organizatorów w zadumę...). Na podstawie zakupionej
informacji doszli do wniosku, że należy odwiedzić pobliski posterunek
NKWD.
Po drodze nastraszyli ekipę Maćka W. Polegało to
na tym, że młodzież szła po lesie nie zachowując dyskrecji i świeciła
na wszystko latarkami. Komandosi leżąc pod świerkiem byli właściwie
niewidoczni. Gdy wspomniana ekipa ich mijała, wyskoczyli, z wrzaskiem,
z krzaków... Reakcja straszonych przyniosła dużą satysfakcję straszącym.
W innym miejscu lasu Nauczyciele 24 STO, też wpadli na ten sam
pomysł. Tak więc las nocą wcale nie był taki miły i przytulny...
W okolicach mostu na Piecówce komandosi znów ujrzeli
światła latarek. Szybka decyzja - biegniemy za świerk. I tu nastąpiła
awaria. Pierwszy biegł Czychu, za nim weteran. Nagle Czychu zniknął
i dał się słyszeć stłumiony odgłos, a ułamek sekundy później weteran
zdał sobie sprawę że nie ma gruntu pod stopami. Dwa metry niżej
nastąpiło gwałtowne zderzenie z rzeczywistością. Koło drogi wróg
wykopał niezłą dziurę w ziemi i tylko cudem komandosi uniknęli
rozrzuconych sztachet z wbitymi gwoździami na sztorc. Ale nie
czas był na lizanie ran i zastanawianie się nad sytuacją, światła
latarek zbliżały się coraz bardziej. Tym razem efekt straszenia
był słabszy, bo i ekipa mijająca była mniejsza (Agata P. i Rafał
K.).
Po tym nieznacznym epizodzie Komandosi skierowali
się wprost na posterunek NKWD. Szybko opracowali taktykę- jakoś
bez problemu doszli do wniosku że należy go regularnie spalić.
Na widok ludzi z pochodniami skład posterunku miał problem aby
ustalić kto jest nkawudzistą, a kto ukrywającym się partyzantem...
Za drobną opłatą można było porozmawiać przez telefon z ukrywającym
się partyzantem, którego informacje niestety nie wniosły nic nowego
do gry...
Komandosi zrezygnowali z możliwości desantu na drugą stronę Kanału
Augustowskiego i udali się w kierunku pozostałych punktów.
Na sam koniec gry odwiedzili jeszcze raz posterunek
NKWD gdzie natknęli się na ekipę Maćka W., która w ramach "zemsty"
za straszenie zepsuła telefon. Tak więc Komandosi już za darmo
mogli porozmawiać przez krótkofalówkę, denerwując innych organizatorów
swoimi pytaniami.
Wstawał świt. Gra zakończyła się około 5 rano zbiórką
w domku na bindudze, gdzie okazało się że brakuje tylko druha
Jarka i jego ludzi. Wiadomo było że tylko oni zdecydowali się
na desant łódką przez kanał. Pomysł okazał się na tyle fajny,
że postanowili przepłynąć kanał też z powrotem.
Wszyscy razem wrócili do Rudawki.
O 10 rano ostre promyki wesołego słońca zaatakowały
źrenice weterana. Ktoś zrobił śniadanie, ktoś inny zaparzył herbatę,
dzień leniwie wygrał walkę ze snem.
Plan na dzień był prosty:
- Ino;
- 16.00 obiad w Starożynie;
- wieczorne ognisko z kiełbaskami.
Plan został potem zmodyfikowany przez Druha o mecz reprezentacji
Polski z kimś tam...
Ino.
Kaszka z mlekiem, rzut oka na mapę która była pofragmentowana
i w 15 minut było wiadomo gdzie są wszystkie punkty. Weteran wraz
z Czychem i Agnieszką zachowywali spokój, podczas gdy reszta panikowała...
Widząc to organizatorzy wprowadzili utrudnienie
że należy odwiedzić tylko tyle miejsc, aby uzyskać potrzebną liczbę
punktów na zaliczenie. Weterani postanowili zająć się zagadką
z "trójkątem". Cudzysłów jest na miejscu gdyż w wyniku
błędów organizatorów oraz uczestników trójkąt miał przynajmniej
pięć wierzchołków. W lesie walcząc wspólnym wysiłkiem trzech patroli
odnaleźliśmy pierwszy pkt. Tam w milczeniu, niczym zjawa, minął
nas druh Jarek ze swoim patrolem, poczym poruszał coś na busoli
i zniknął w lesie idąc metodą na azymut. Zanim podjęliśmy decyzję
o dyskretnym śledzeniu, zniknął w buszu.
W następnym wierzchołku nie było punktu. Chcąc
nie chcąc, weteran pożyczył dziecięcy trójkołowiec od Julki i
pognał w las przez wertepy. Gdy dotarł na miejsce, za pomocą kosmicznej
technologii tzn. satelity telekomunikacyjnego nadawał grupie informację
wywiadowczą. W zasadzie grupa i tak musiała dotrzeć na punkt aby
zaznaczyć kredka na arkuszu odpowiednie hasło, ale organizator
nie mówił nic o telefonach komórkowych i trójkołowcu, więc wszystko
było Ok.
I tak, pomimo luk w regulaminie, weterani zajęli słuszne ostatnie
miejsca, ale odwróć tabelę...
Obiad w Starożynie.
Weteran zajął miejsce pod jedną z wiat. Druh Jarek
zabrał się za zapisywanie zamówienia, gdyż jego dwoje poprzedników
nie dało rady. Nikt, nawet weteran, nie wiedział dlaczego pierwsza
karkówka ze śliwkami wylądowała przed weteranem. W zbudziło to
falę zawiści, a większość osób zanurzyła swoje palce w ziemniakach
pytając:
- "Ciepłe?"
Po czym wszyscy ostentacyjnie przenieśli się na taras. Weteran
podreptał za nimi ze swoim talerzem, uginając się dodatkowo pod
ciężarem wzroku co bardziej wygłodniałych osób. Gdy już kelnerka
uspokoiła tłum realizacją zamówienia, padło hasło że jest więcej
karkówki. Tym razem weteran był szybszy niż przeciąg i dobił targu
z druhem zanim ktokolwiek zdążył cokolwiek zrobić. To przelało
czarkę goryczy... weteran zjadł ją w osamotnieniu.
Z pełnymi bambrami wszyscy wrócili do Rudawki.
Wieczór był piękny, nad okolicznymi polami wstawała
mgła.
Ludzie rozpełzli się po okolicy spędzając czas
na leniwych rozmowach. Wyjątkiem był Paweł B., który zabrał się
za montaż lamp w pokoju. Trochę przy tym iskrzyło i w tych chwilach
na moment przygasało światło w całym powiecie, ale koniec końców
udało mu się uruchomić wszystko tak jak sobie zaplanował.
Ognisko zostało przełożone na później z powodu
meczu. Czychu, Agnieszka i weteran szybko doszli do wniosku, że
należy to naprawić. Na miejscu przeznaczonym do ognisk było trochę
chrustu, więc szybko zapłonęło ognisko "A 'la Kundel",
poparte jeszcze dwoma porcjami drewna zabezpieczonego z pobliskiej
drewutni.
Po niedługim czasie pojawił się Maciek W. z ekipą aby rozpalić
ognisko, jednak nie było już takiej potrzeby. Korzystając z nadarzającej
się okazji młodzież zapytała jak to kiedyś było...
Cóż weterani mieli zrobić, w kilku słowach zasiali ziarenko...
Po meczu odbyło się ognisko, na którym rozdano
dyplomy i omówiono wyjazd. Były też kiełbaski, z powodu braku
kijków pieczone na kamieniach.
Dyskusje panelowe trwały do późnej nocy.
Rano Ania M. doszła do wniosku, że kawa to jest
to. Druh Jarek spał na podłodze w kuchni. Ania dokonywała cudów
aby zrobić kawę bez potrzeby, naprawdę, zbędnej pobudki. Jednak
ze śpiwora wyjrzało złe oko Druha. Ania z uśmiechem pokazała trzymany
w ręku dzbanek świeżo parzonej kawy. Druh skapitulował...
Po spakowaniu się młodzi pojechali do magazynu
robić coś tam, a reszta rozkoszowała się urokami postoju w lesie.
W Warszawie wszyscy byli około 17.00. Na parkingu
pod prokuraturą, żując wykałaczkę w kąciku ust, weteran otworzył
drzwi od Land Rovera i nie śpiesznie odjechał w stronę zachodzącego
słońca. |