ZLOT
ŻÓŁTEGO LIŚCIA 2004
Dzień Pierwszy
Wyprawa na tegoroczny zlot Żółtego Liścia
rozpoczęła się dla mnie (jak zresztą ostatnio zaczęło mi się zdarzać)
od dość późnego wyjścia z domu, tzn. jakieś 50 minut przed umówionym
spotkaniem na Dworcu Zachodnim. Podróż rozpocząłem więc od biegu
z wywieszonym językiem do autobusu linii 167, który akurat nadarzył
się jechać tuż koło mojego domu. Nerwowo zerkając na zegarek dojechałem
do przystanku przy Prymasa Tysiąclecia tuż przed wiaduktem kolejowym
nad trasą. Przebiegłem paręset metrów w kierunku, który wydawało
mi się że prowadzi do dworca. Widząc wokół siebie ogromne torowisko
i bez najmniejszego pojęcia na temat skąd odjeżdżał nasz pociąg
zdecydowałem się wyciągnąć telefon i zadzwonić do Octava. Widok
"chłopców z ferajny", którzy kręcili się w okolicy dworca
w normalnej sytuacji zapewne odżegnałby mnie od wyciągnięcia telefonu,
ale teraz sytuacja nie była normalna. Jak się okazało i tak nie
byłem w stanie zadzwonić, gdyż telefon odmówił mi posłuszeństwa.
Pełen obaw wybiegłem spośród krętawiska torów, płotków i garaży
jakie witają gości dworca PKP idących nań od "zaplecza".
Byłem już gotowy wbiec do zejścia podziemnego, które poprowadziłoby
mnie na perony dworca, ale powstrzymał mnie znajomo brzmiący okrzyk
"Igor!". Osobą wołającą okazał się być pewien jegomość
ubrany w kawałek tapicerki od tapczanu w słodkim brązowym kolorze,
przewiązany sznurem w pasie;) obszerny kaptur zasłaniał twarz
wędrowca - był nim Oktawiusz, tak więc byłem u celu.
Jak się okazało na dworcu w terminie spotkania
byłem tylko ja i Octav- mówi się trudno. Nie zdążyłem jeszcze
obejrzeć kolczugi oraz miecza (na którym znać było "ślady"
szczerbienia na hełmach Krzyżaków i "niewiernych" -
tak bardzo był tępy), który to Oktaw zabrał ze sobą jako części
stroju obrzędowego, a już pojawiła się Jula z Miśkiem i Madzią.
Raźno pomaszerowaliśmy na peron w drodze spotykając Jacka. Stojąc
na peronie pogawędziliśmy sobie trochę czekając na nasz pociąg.
W międzyczasie zjawił się Kicek. Gdy w końcu o 17:15 pojawił się
nasz pociąg, pożegnawszy się z Julią i Magdą, wsiedliśmy i pojechaliśmy.
Jakże interesujący był wyraz na twarzy
człowieka, który jechał z nami w przejściu! Coś pomiędzy zmieszaniem,
konsternacją, bezsilnością, nieuzasadnioną obawą, a wyrazem człowieka
wrzuconego do klatki z lwami. Nasze rozmowy zapewne nie miały
żadnego wpływu na to - o nie! ;)
Po półgodzinie jazdy wysiedliśmy na wyznaczonej
stacji, gdzie na peronie spotkaliśmy PeKaP, Siostrę, Brata i Gosię.
Teraz czekała nas jeszcze półgodzinna wędrówka bitą drogą w kierunku
miejsca zlotu. Przekroczyliśmy śluzę, która prowadziła przez przewężenie
jeziora na drugą jego stronę. Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce
zlotu wyszukaliśmy sobie ustronne miejsce pomiędzy drzewami, trochę
na skraju, jednak z widokiem na większą część terenu - a jakże
by inaczej ;) Trzeba się umieć ustawić, zwłaszcza że już na tym
etapie planowaliśmy powrót do Warszawy na 4:30 w niedzielę.
Teraz nastąpił wspaniały czas byczenia
się i bawienia mieczem i kolczugą Oktawa. Troszkę czasu minęło
nim zdecydowaliśmy się postawić namioty, ale zdążyliśmy jeszcze
nim zapadł mrok - na szczęście, bo okazało się że nikt nie wziął
latarki. Gdy zabraliśmy się za przygotowania do kolacji wyszło
na jaw że zapomnieliśmy jeszcze czegoś- zapałek :) , nie okazało
się to jednakże wielką przeszkodą w odpaleniu camping-gazu, dzięki
zdobytej zapalniczce. Zasiedliśmy do kolacji chyba około 19:30
przy zadaszonych stołach, żeby z pomocą maczety Kica podzielić
chleb. Kto by pomyślał że maczeta może być aż tak użyteczna!
Przygotowania do apelu mającego rozpocząć
XIII Zlot Żółtego Liścia przewidzianego na 21:00, a de facto trochę
bardziej spóźnionego nie zajęły nam zbyt dużo czasu, pewnie dzięki
dobrze motywującej temperaturze ;)
Apel odbył się gdy ciemność zgęstniała
na tyle, by do jego przeprowadzenia potrzebny był duży dodatek
sztucznego światła, a jesienny chłód zaczął dawać się we znaki
tym, którzy założyli kompletny mundur (co ciekawe, byli tacy,
który pomimo tego organizacyjnego przeoczenia zdecydowali się
wbić w krótkie spodenki i spódnice).
Po apelu co poniektórzy zebrali się na
kominku, na którym jakże raźno dyskutowaliśmy sobie o patronie
hufca. Nie pamiętam już w tej chwili wszystkich kandydatów, ale
definitywnie największym poparciem cieszyli się Mirowski oraz
Powstańcy Warszawy. Dyskusja była na tyle ciekawa, że zostałem
praktycznie aż do końca. Jak łatwo było przewidzieć jednolitego
wyboru nie było, ale przynajmniej udało się zacieśnić kręg poszukiwań
i wykrystalizować cele, jakie chcieliśmy osiągnąć wybierając danego
patrona i jak by nam w tym mógł pomóc. Wraz z końcem kominka skończył
się praktycznie dzień pierwszy zlotu (tak właściwie to, gdy kominek
się kończył to był już dzień drugi :-) ), nie było już wiele sensu
siedzieć po nocy, więc dołączyłem do reszty, która leżała już
w krainie gdzie zaległy cienie.
Dzień drugi
Po tym jak się obudziliśmy nie było specjalnie
dużo do roboty poza czekaniem na oficjalną pobudkę, po której
udaliśmy się na 'gimnastykę poranną' (nie wiem czemu gimnastykę,
poranną też nie wiem dlaczego, ale trzeba docenić poczucie humoru
oboźnego;-). W każdym razie zaraz potem udało nam się spożyć strawę,
i przygotować do rozpoczęcia festiwalu/igrzysk (bieganie z mieczem
i włócznią - takie tam). Zanim organizatorzy zdołali w końcu ustawić
całe towarzystwo trochę wody w Wiśle upłynęło, tym niemniej do
sprawnej konkluzji doprowadzić rzecz się udało. Uzbrojeni w wiarę
straszliwą (i poniekąd bardziej przerażającym zestawem przedmiotów
ostrych, tudzież tępych jak łyżka - a grozę potworną budzących),
odziani w szaty maści różnej i pochodzenia wątpliwego oraz ze
słowami pieśni pochwalnej "Ide Jezu Domine, do Narheis Requiem"
na ustach, przemaszerowaliśmy przez plac szerząc trwogę nieprzebraną
i grymas na twarzach, ledwo lęk w sercach kryjących.
Następnie przyszedł czas na grę dzienną
i było dużo chodzenia, więc chodziliśmy na długie spacery szukając
takiego gościa o imieniu 'żółtek' aż pewnego dnia zaczęło padać....
*ups to nie ta bajka*, w każdym bądź razie zwiedziliśmy ładny
kawał lasu i pobliskich miejscowości szukając kartek z zakodowanym
hasłem (dodajmy że każda drużyna miała wypisaną część hasła przypisaną
dla każdej drużyny, było parę naście drużyn i parę naście różnych
części tego samego hasła na każdej kartce => na każdej kartce
było hasło :-) )
Potem było już tylko pod górkę: zajęcia
ze strzelectwa udały się właściwie tylko dzięki Oktawowi, który
zaopatrzył siebie i nas tym samym w dzidę (i Piciowi też duże
dzięki za komponenty do dzidy). Mój gun po bardzo bliskim kontakcie
magazynka z sypkim podłożem odmówił stanowczo współpracy, więc
dzida okazała się elementem koniecznym do wyznaczenia grupki zwycięzców
w naszej konkurencji.
Po festiwalu znowu zebraliśmy się na spotkaniu
organizacyjnym (a było to już późne popołudnie) dotyczącym gry
nocnej, dowiedzieliśmy się czego było trzeba się dowiedzieć, odczekaliśmy
co trzeba było odczekać i koniec końców udaliśmy się do pierwszego
punktu kontrolnego (po drodze Julek uraczył nas swym pojawieniem
się), a tam trzeba znowu było swoje odstać w kolejce. Ale że na
zlocie czas szybko leci..... (zwłaszcza, gdy zaczynamy śpiewaaaahhhhhhaaaaaać,
przekrzykując od czasu do czasu nieudolne próby zrobienia na nas
wrażenia przez innych, którzy także wybrali ten sposób relaksu
w trudnych czasach kryzysu) już po chyba godzinie (albo może po
dwóch) udało nam się zaliczyć i poszliśmy.... I długo, długo nie
wracaliśmy. A co robiliśmy w międzyczasie: chodziliśmy po lesie
szukając jajek na jajecznicę, od czasu do czasu dostawaliśmy dodatkowe,
czasami chcieli od nas żebyśmy koniecznie co poniektóre potłukli...
;-)
Dzień trzeci
Ostatecznie mieliśmy się udać wszyscy razem
z powiązanymi sznurówkami do kucharza, ale ponieważ gra się w
międzyczasie skończyła, poczłapaliśmy do obozu by zrobić sobie
śniadanko ok. 3:00 rano w postaci jajecznicy wymieszanej z dżemem
(mniam :-) ). Po jakże krzepiącym posiłku zebraliśmy się, złożyliśmy
namioty, spakowaliśmy plecaki i udaliśmy się na stację kolejową.
Gdy dotarliśmy na miejsce mieliśmy jeszcze masę czasu, więc zwiedziliśmy
sobie miejscowość, opustoszałą prawie jakby mieszkańcy dowiedzieli
się że przybywamy. Ktoś musiał zabić w dzwon 'na trwogę' ;-).
O 4:30 wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy
na wschód, w stronę cywilizacji... |
|