Wiosna
nasza!
Nie da się ukryć, mieliśmy tremę. Nie zawsze w końcu organizuje
się imprezę hufcową z udziałem blisko dwóch setek ludzi z kilkunastu
drużyn i gromad zuchowych. Obawialiśmy się złej pogody, braku
frekwencji, programowego blamażu. I, jak zwykle bywa w podobnych
przypadkach, sprawy potoczyły się swoją koleją całkiem niezależnie
od naszych lęków czy nadziei. Ale nie uprzedzajmy faktów...
Wydawać by się mogło, że Marzanna 2002 zaczęła
się w piątek, 15 marca, około godz. 15:00, kiedy to w spokojnej
i pustej szkole w Wólce Radzymińskiej pojawiła się forpoczta organizatorów
w postaci Marcina, Tomka i stosu materacy. Oczywiście nie jest
to prawdą; od wielu tygodni trwały szeroko zakrojone przygotowania
angażujące kilkanaście osób i trzy samochody, toczyły się rozmowy,
dyskusje i narady na najwyższych szczeblach. Tak więc naprawdę
Marzanna zaczęła się gdzieś w połowie grudnia, ale dla ścisłości
opisu przyjmijmy, że rozpoczęcie miało miejsce w piątek 15 marca
o godzinie 20:00. Szkoła wypełniła się już kolorowym tłumem, z
kuchni dolatywała smakowita woń gorącej herbaty, organizatorzy
dwoili się i troili przydzielając drużynom kwatery (czytaj: odcinki
korytarza na których rozkładano materace) a dla Julii i Marysi
zbliżał się moment próby. Czy zdołają przekrzyczeć blisko dwanaście
tuzinów młodych gardeł i poprowadzić uroczyste otwarcie imprezy?
Skłamałbym, gdybym powiedział, że poszło im
jak z płatka, obie były jednak na szczęście doskonale przygotowane
i dały z siebie wszystko, dzięki czemu reprezentacje poszczególnych
krajów przedstawiły swoje scenki powitalne, olimpijski znicz zapalono
i impreza została oficjalnie uznana za otwartą. Następująca po
niej część nieoficjalna trwała - w przypadku części zgromadzonych
- do białego rana. Niewielka skądinąd szkoła stała się widownią
iście dantejskich scen; na każdej mniej więcej płaskiej powierzchni
zalegały materace a na nich ciała w różnym stopniu uśpienia (lub,
alternatywnie, szampańskiej zabawy).
W sobotę rano ci, którzy spali obudzili się i wraz
z pozostałą (czerwonooką i ziewającą) częścią uczestników zjedli
śniadanie. Po apelu (odbytym w galówkach acz bez butów;) patrole
wyszły w teren na grę dzienną, dość złożoną i wieloetapową rozgrywkę
która potrwała aż do obiadu. Pogoda dopisała, więc mimo niespodziewanych
przeszkód wodnych, które czyhały na uczestników na trasie gry
(wynik niedawnych opadów i odwilży), wszystkie patrole dotarły
na kończącą grę część sprawnościową w dobrej formie i humorach.
Powrotny spacer do Wólki był już przyjemnością, tym bardziej,
że ostatnie patrole miały możliwość złapania stopa w postaci słynnego
pomarańczowego busa szczepu 99-tych. W szkole czekał obiad (ku
zaskoczeniu niektórych nie były to tradycyjne zlotowe kurze udka,
czy duszone warzywa po wietnamsku, tylko zwyczajna zupa, ziemniaki
i kotlecik) i z dawna oczekiwana część artystyczna, czyli festiwal.
Każda z drużyn biorących udział w zlocie przebrała się w stroje
nawiązujące do kultury kraju które reprezentowały i dała kilkuminutowy
pokaz, utrzymany- a jakże - w tej samej tonacji. W tłumie artystów
widziano jamajskie dredy i bębny, reprezentacja Kanady wystąpiła
w jednolitych koszulkach z listkiem klonu, Australijczycy odziani
byli niemal tylko w przepaski biodrowe a Wielka Brytania dała
pokaz tańca i śpiewu w różnych stylach. Całość odbywała się pod
czujnym okiem dostojnego jury. W tle dyskretna specekipa usiłowała
udrożnić zatkaną toaletę.
Festiwal wypadł bardzo dobrze, jednak prawdziwa
atrakcja wieczoru miała dopiero nadejść; otóż wizytą zaszczycił
nas druh Włodzimierz Kaczmarski, były długoletni komendant hufca
i wirtuoz gitary, który poprowadził niemal dwugodzinne śpiewanki
z udziałem wszystkich uczestników zlotu. A kto nie słyszał "Whisky"
śpiewanej na setkę głosów, niech żałuje... Dodać należy jeszcze,
że imprezę zaszczycił swoją obecnością nasz obecny komendant hufca,
dh Dariusz Masny, wraz z gronem wysoko postawionych znajomych;)
Po śpiewankach starsza część uczestników przeniosła się na parter
szkoły gdzie kontynuowała zabawę w bardziej kameralnym gronie,
najmłodsi przymierzali się do snu (tak się przynajmniej wydawało
ich opiekunom) a część starszoharcerska gremialnie wyruszyła na
grę nocną. Gra, początkowo przygotowywana przez 110 WDHS "Trepy",
uległa daleko idącym modyfikacjom z powodu nagłej konieczności
powrotu "Trepów" do Warszawy i przerodziła się w symulowaną
akcję ratunkową; trzy ekipy wyruszyły do lasu na poszukiwanie
dwóch pilotów rozbitego samolotu, rywalizując między sobą o pierwszeństwo
w dotarciu do rannych i przetransportowaniu ich do szkoły. Paweł
i Skwara, odgrywający role pilotów, przeżyli upojne chwile, dźwigani
po lesie na prowizorycznych noszach (Paweł przeszedł do historii
jako najbardziej żywotny ranny wszechczasów, gdyż z rzekomo połamanymi
nogami pomagał taszczyć własne nosze, na których w międzyczasie
wylądowała jedna z dziewcząt z zespołu ratunkowego;). Gra skończyła
się około trzeciej nad ranem.
Kolejna noc nie różniła się wiele od pierwszej,
ale bawiących się było nieco mniej; zmęczenie dawało się we znaki
nawet najtwardszym zuchom. Przed śniadaniem zaczęto prace porządkowe,
po posiłku odbyła się przedostatnia atrakcja imprezy: spotkanie
z przedstawicielami AIESEC dla najstarszych uczestników (i wesołe
zabawy na zewnątrz dla najmłodszych). Potem wszyscy zebrali się
na uroczystym apelu i odbyło się to, co stanowiło główny cel imprezy:
Pani Zima (kryjąca się pod kilkunastoma kolorowymi postaciami)
odeszła, by więcej nie powrócić.
I udało się: poniedziałek był piękny i słoneczny.
|
|